I zaczął się nowy dzień :). Podobnie jak poprzedniego poranka, upał był nie do zniesienia i w namiocie nie dało rady długo pospać, pomimo porozpinanych wejść, wyjść, przedsionków, okienek i wszystkiego co mogłoby zrobić przewiew ;). Po 10:00 wylpełzliśmy więc z legowisk na trawę i rozłożyliśmy karimaty wokoło naszego centrum dowodzenia (czytaj grilla ;)). Zjedliśmy wspólne śniadanko i relaksowaliśmy się w promieniach słońca.
Nagle ktoś zaoferował, że możemy się przejść na spacer do fabryki czekolady. Niestety podczas naszego pobytu fabryka była zamknięta. Ale, ale, co ja widzę, ludzie stoją wokół drewnianego domku z telefonami i łapią jakiś sygnał… Czyżby tu było łącze ze światem?!
I tak oto piątego dnia, dowiedziałam się, gdzie można podłączyć się pod darmowe wi-fi… W sumie dobrze, że na koniec, fajnie było bez Internetów, facebooków i innych rozpraszaczy :). Ale jak już tu przybyliśmy, to wstawiłam kilka zdjęć na swój profil, by oznajmić znajomym i rodzince, że nadal żyję i mam się dobrze :).
Chyba wcześniej nie wspominałam o tym fakcie, ale parking dla samochodów, którymi przyjechali uczestnicy festiwalu znajdował się na pasie startowym nieczynnego już lotniska. Fajnie się prezentował taki długi jęzor betonu pośród dziczy, po jednej stronie wysokie szczyty gór, po drugiej zaś stronie otwarta przestrzeń morska. Wspaniałe widoki podczas lądowania i startu :)…
Później, poszukując jakiejś rozrywki, wybraliśmy się tą samą ekipą, którą byliśmy na szczycie (czyli Øysteyn, Kristopher, Kjetel i ja), na ryby. Chłopaki przed przyjazdem na festiwal obkupili się w sprzęt i wszystkie niezbędne rzeczy do pozyskania własnego pożywienia. Udaliśmy się zatem w ustronne miejsce z głębszą wodą za piramidowatą górkę, kawałek za główną sceną.
Wow! Co to były za widoki! Wyżłobione morską wodą skały i piaszczysta plaża usłana większymi głazami. No to co? Idziemy łowić ryby! Rozłożyliśmy wędkę i pomaszerowaliśmy w morze.
Koniec końców poszłam ja i Øysteyn, a reszta chłopaków czekała na nas na plaży. By dostać się do dobrego miejsca, gdzie można było zarzucić wędkę (czyli na położony bardziej w głąb morza głaz, na którym można było stanąć), trzeba było przebrnąć przez masę niezliczonych glonów i ogromnych wodorostów, uważając na czyhające na każdym kroku pułapki w postaci ostrych muszli i ogloniałych, śliskich kamieni, które często na dodatek przykryte były grubą warstwą mięsistych wodorostów. To tak jakby natura broniła tego miejsca wszystkimi sposobami, by nikt nie mógł się przedostać.
Wreszcie, udało nam się dotrzeć na wypatrzony głaz. Pierwszy był Øysteyn. Zarzucił wędkę raz, drugi, trzeci, ale jedyne co wyławiał na haczyku, to mniejsze lub większe wodorosty. No to moja kolej. Zarzauciłam wędkę raz, drugi, trzeci… to samo! Same wodorosty. Ledwo można było wyrwać wędkę z otchłani, gdyż haczyk zaczepiał się o wszystko, co stawało na jego drodze… Cóż, rybki na obiad nie będzie. Ale zabawa była przednia. Ostrożnie wróciliśmy do chłopaków, uważając na czyhające na każdym kroku pułapki natury.
Godzina była wczesna, bo przed 15, siedzieliśmy więc na brzegu i myśleliśmy co by tu porobić. I tak siedząc i chodząc po plaży, pomysł przyszedł do głowy sam! Otóż, jak się nie ma nic ze sobą, to zabawki znajdują się same. I tak oto powstała gra w rzucanie wysuszonym, dość sztywnym wodorostem (który bardziej przypominał patyk, albo ogon słonia, a nie morską roślinę ;)), który miał około 0,5m. Wyznaczyliśmy na piasku miejsce, którego nie można było przekroczyć i rzucaliśmy wodorostem po plaży. Kto rzuci najdalej, ten wygrywa :D. Zaznaczaliśmy też na piasku imionami, kto jak daleko owy wodorost dorzucił. Niestety zabawa z wodorostem dość szybko się skończyła, gdyż rozpadł się on po prostu od ciągłego uderzania a to o piach, a to o kamienie.
Zabawa jednak się nie skończyła. Wodorost był za słaby? No to przerzucamy się na kamienie :D! Każdy miał 3 rzuty i sam mógł wybrać najlepsze, według niego, okazy. Zabawa polegała na tym, by swoimi kamieniami dorzucić najbliżej większego kamienia, który ustawiony był w dość sporej odległości.
Hehe, niewiele człowiekowi do szczęścia potrzebne, gdy potrafi cieszyć się z małych rzeczy. Uśmialiśmy się za wszystkie czasy, ubawiliśmy jak dzieci, a to wszystko dzięki kilku kamieniom i jednemu wodorostowi :). Czy to nie piękne <3?
Do obozu wróciliśmy po 17, zahaczając po drodze o sceny i obczajając co ciekawego grają. Wróciliśmy, zjedliśmy, zdrzemnęliśmy się. I tak koło 23 zastał nas zachód słońca. Zregenerowani, mieliśmy siły, by znów podziwiać naszą wspaniałą, złotą gwiazdę sunącą po niebie i odbijającą swe promienie w morskich falach. Cały obrazek dopełniał grający na gitarze Magne. I tak siedzieliśmy sobie przy winku, fajce pokoju, rozmowach, zawinięci w śpiwory i gapiący się w najpiękniejszy, darmowy spektakl, jaki można sobie wyobrazić, niekończące się zachodzące i wschodzące słońce <3!
Słońce schowało się na chwilę pod wodę, a my niewiele myśląc, poszliśmy zobaczyć, co ciekawego dzieje się na wyspie. Zawędrowaliśmy najpierw pod scenę przy plaży, ciągle podziwiając magiczne niebo, później pod scenę główną, i tam już zalegliśmy. Ekipa bawiła się przy psytransach, a ja wygrzewałam się w promieniach słońca i podziwiałam wspaniałe krajobrazy, i te magiczne kolory pojawiające się na niebie i szum morza, i zapach morskiej bryzy, i nagrzanej ziemi, i trawy skropionej rosą i starałam się go wyryć w pamięci, by mieć go w głowie do końca swych dni :).
O 4 podniebny spektakl się skończył i słońce świeciło już normalnie, jak za dnia, ale za to na niebo przywędrowały wspaniałe chmury, które ułożyły się na niebie jak wełniany dywan :). Do naszego obozu dotarliśmy o 7 rano i ledwo żywi wskoczyliśmy do namiotów i poszliśmy spać. W końcu dzień pełen wrażen, a i na nogach prawie całe 24h byliśmy. Odpoczynek się należy, bo już jutro, a właściwie dzisiaj czeka nas nowy piękny dzień, na naszej magicznej wyspie!
Jesteście ciekawi co wydarzyło się następnego, a raczej tego samego dnia po przebudzeniu ;)? Zdradzę Wam, że byliśmy na wycieczce, i to nie po naszej stronie wyspy :)!
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz