MAKRELOWE ZASKOCZENIE

Rano obudziłam się tak wyspana, jak od dłuższego czasu nie miałam okazji. Świeże, chłodne powietrze ukradkiem przedzierało  się przez uchylone okno, wypełniając cały pokój delikatną świeżością i morską bryzą (w końcu zamieszkałam przy samym brzegu morza (<3!)). Choć dzień zapowiadał się pochmurnie, ja czułam się wspaniale.

Trochę skrępowana, że jestem w cudzym domu, u ludzi których właściwie dopiero co poznałam, ubrałam się i wyszłam z pokoju. Pod drzwiami czekała na mnie Irja, wspaniała psica, która jest jednym z radośniejszych psów jakie miałam okazję poznać :). Za każdym razem, gdy obok niej przechodziłam, machała ogonkiem i wyprężała się na plecach, by ją głaskać i tulić ;). Przywitałam się z nią na dzień dobry i poszłam na dół do łazienki. Szczęśliwa i wykąpana (ach, znów gorący prysznic <3) przywitałam się z resztą domowników.

Zjedliśmy wspólnie pyszne śniadanie i zaczęliśmy się powoli poznawać. Moi gospodarze oznajmili mi, że dzisiaj przyjeżdżają do nich znajomi, z którymi umówieni byli dużo wcześniej i będę musiała oddać na jedną noc swój pokój. Zapytali niepewnie, czy nie mam z tym problemu, na co odpowiedziałam, że oczywiście, że nie i jeśli chcą więcej miejsca w domu, to mogę przecież na ten czas wynieść się do namiotu, żaden problem. Stanowczo jednak odrzucili mój pomysł i powiedzieli, że będę spać na materacu w salonie. Jak dla mnie super, jeśli im nie przeszkadza, to na pewno się dogadamy :). Porozmawialiśmy jeszcze trochę o warunkach i pracy jaką będę wykonywać i Geir wraz z Sissel oznajmili, że mogłabym pracować trochę dla niej i trochę dla niego, jeśli tylko chciałabym pomóc przy remoncie jego warsztatu. Pewnie, im więcej roboty, tym więcej zarobię, przy okazji nudzić się nie będę, więc zgodziłam się na dwie propozycje.

Po  śniadaniu Sissel zaprowadziła mnie do swojego studia i zapoznała mnie z moją przyszłą pracą – cięciem papierów ;). Okazało się, że mam wycinać papierowe dekoracje na świeczki. Całkiem fajna robota, może trochę monotonna, ale w sumie jak się już wpadnie w ciąg, to można i cały stos tych dekoracji naciąć na raz :).

Popracowałyśmy trochę razem, artystka dała mi też kilka rad, dzięki którym łatwiej można było wykonać zadanie.

Nie posiedziałyśmy długo w pracy, bo niebawem mieli przyjechać umówieni znajomi. Sissel poszła do domu przygotowywać obiad, a ja jeszcze chwilę zostałam, by wdrożyć się trochę w nową pracę. Gdy już znużyło mnie to zajęcie, zamknęłam dom-studio i wróciłam do wszystkich. Przekąsiliśmy coś przed kolacją i oczekiwaliśmy znajomych.

Jako, że wszyscy byli zajęci, a widzieli, że trochę mi się nudzi i siedzeę w Internecie, to zapytali, czy nie chciałabym sobie połowić ryb z pobliskiego molo. W sumie czemu nie? Kiedyś łowiłam ryby w rzece, pierwsze łowienie w morzu może być całkiem zabawne ;). Dostałam wędkę i poszłam na pomost oddalony dosłownie kilka kroków od domu.

Wlazłam na drewniane molo, przyjęłam pozycję wędkarską (najlepszą jaką potrafiłam :D, bądź co bądź, nikt mnie ryb łowić nigdy nie uczył :P) i uważnie zarzuciłam wędkę. Średnio mi to szło, bo chyba ostatni raz miałam wędkę w rękach jakieś 15 lat temu (pomijając błyskawiczną przygodę z Czechami i przystanku nieopodal rzeki, ale tam udało mi się raptem zarzucić wędkę może z 5 – 6 razy) :D.

Zarzuciłam raz, drugi, trzeci i jedyne co udało mi się wyciągnąć z morskich otchłani, to mnóstwo wodorostów i podwodnych traw. Nie wiem czy przy takim szczęściu przeżyłabym w dziczy, czy umarłabym szybciej z głodu próbując zdobyć pożywny, białkowy posiłek w postaci ryby…. Jedyna szansa to chyba przestawić się w międzyczasie na jakieś wegańskie dania z wodorostów, np. sałatka z wodorostów, zupa z wodorostów, wodorosty na surowo, wodorosty z wody, wodorosty o smaku ocierającej się o nie ryby… :D. Tak sobie myślałam i zarzucałam haczyk ponownie. Już zwijałam żyłkę, gdy nagle poczułam, jak coś mocno szarpie. O kurde! Złapałam coś! Kurde! Złowiłam rybę! Co teraz?! Przecież ja nie umiem się obchodzić ze złowioną rybą. Nie mam kompletnie pojęcia jak przyciągnąć ją do siebie, jak wyjąć z wody, ją zdjąć ją z haczyka, żeby jej nie bolało, jak ją złapać, żeby się nie wyślizgnęła! Masakra. Szaleństwo! Panika :D! Aaa :P!

Przyciągnęłam rybę do mostu. Nawet jakbym nie chciała jej teraz zabrać do domu i zabić, to przecież muszę ją uwolnić! ALE JAK?! 😀 Nie wyobrażacie sobie co czułam. Wyciągnęłam rybę z wody. Okazała się całkiem sporym, jak na moje dotychczasowe możliwości, dorszem. Chwyciłam zwierzaka i za wszelką cenę próbowałam go uwolnić z pułapki, jaką niestety sama stworzyłam.

Niby z jednej strony się cieszyłam, że w końcu udało mi się złowić rybę, z drugiej zaś strony byłam zrozpaczona, że nie potrafię jej wyzwolić! Poza tym nie chciałam jej brać ze sobą do domu, bo nie mogłabym jej zabić, a nie chciałam by zwierze dusiło się podczas nawet krótkiego marszu do domu…

W końcu, udało mi się wyjąć haczyk z paszczy ryby, również i siebie przy tym kalecząc. Wrzuciłam rybę z powrotem do wody i… i nic… Nie rusza się… Nie odpływa, a zamiast grzbietem do góry, zaczęła obracać się do góry brzuchem! O nie! ZABIŁAM JĄ! NIEE!!! Zabiłam, a teraz jej śmierć pójdzie na marne, bo wrzuciłam ją do wody i nie mogę jej z powrotem wyciągnąć i zabrać do zjedzenia, bo fale poniosły ją za daleko…. Strasznie mi się przykro zrobiło, chyba nawet uroniłam kilka łez… A tu nagle plusk, plusk, i ryby nie ma! Zniknęła w morskiej otchłani. Po prostu ocknęła się i prędko uciekła. Uff… Przeżyła. Dzięki :)!

Lekko zszokowana wróciłam do domu. W międzyczasie przyjechali goście – młode małżeństwo. Przedstawiono mnie im już jako przyjaciela domu, a nie obcą dziewczynę z niewiadomokąd ;). Szybko awansowałam :P.

Na kolację miała być zupa rybna, z kulkami rybnymi (tzw. fiskeboller). Jednak chłopak, który przyjechał, Geir i Heika chcieli przepłynąć się łódką i przy okazji może złowić jakąś świeżą rybę na kolację. Przecież w Norwegii tak szybko podobno łowi się ryby ;). Padła zatem decyzja, że w zupie wyląduje świeża ryba. Oczywiście też załapałam się na wycieczkę motorówką po fiordzie :).

Wypłynęliśmy koło 19:30. Pływaliśmy po dobrych miejscówkach i po kolei zarzucaliśmy dwie wędki, to z jednej, to z drugiej strony. Ryby tego dnia były chyba albo wyjątkowo obżarte, albo wyjątkowo cwane, bo żadna nie chciała skusić się na metalowego robaka.

Pomimo, że ryby nie brały, to dla mnie wycieczka i tak była wspaniała. Nie dość, że płynęłam łódką po fiordzie, to jeszcze te krajobrazy <3! Nie mogłam się napatrzyć na piękne widoki, które otaczały nas z każdej strony. Lekko zaśnieżone góry, odbijające światło fale i niesamowicie kształtujące się chmury tworzyły fantastyczne warunki pogodowo – widokowe. Aż trudno nie podziwiać. Znów nie mogłam uwierzyć, że udało mi się znaleźć pracę i tych wspaniałych ludzi, ot tak, na końcu świata :)!

W końcu, po wielu trudach udało nam się po pół godziny, złowić pierwszą rybę… Geir powiedział, że to makrela.

Ale zaraz, zaraz! Ta makrela wcale jak tradycyjna makrela nie wyglądała! Nie dość że była ogromna, to do tego jeszcze jej ciało miało przedziwny kolor. W ogóle nie była podobna do tych makreli, które możemy dostać  sklepach w Polsce. Nie wiem czy Wy też znacie głównie makrelę wędzoną na gorąco, której skóra jest złota i błyszcząca? Otóż, prawdziwa makrela, która pływa sobie spokojnie w stadach, w morskich falach, naturalnie jest perłowozielona, w tygrysie paski, a jej ciało połyskuje wszystkimi kolorami zieleni. Przepięknie wygląda. Normalnie jak jakiś szlachetny kamień. To było moje pierwsze spotkanie z żywą makrelą (ale nie ostatnie ;)). Przedziwne dowiedzieć się w wieku 26 lat, że ryba, którą znamy przez całe życie, wcale nie wygląda tak, jak nam ją przedstawiano!

Ok., mamy jedną makrelę. Cóż, trochę za mało jak na obiad dla sześciu osób. Popłynęliśmy zatem dalej w głąb fiordu. Próbowaliśmy złowić przynajmniej jeszcze jedną rybę, ale zdecydowanie nie był to dobry czas na połów. Nic nie brało! Po pewnym czasie udało nam się złowić jeszcze dwie rybki, większego i malutkiego czarniaka – jedne z bardziej popularnych północno-norweskich ryb.

Zrobiło się już późno i postanowiliśmy wrócić do domu. Zacumowaliśmy łódkę, zgarnęliśmy nasze zdobycze i ruszyliśmy z powrotem do domu. Dziewczyny postanowiły nie czekać na nasz połów, który zdecydowanie nie trwał tak krótko jak powinien i już ugotowały zupę z mrożonych kulek rybnych. No nic, świeża rybka będzie na jutrzejszy obiad :).

Zjedliśmy wspólnie pyszną kolację, pogadaliśmy, ja posiedziałam w Internecie, a całe norweskie towarzystwo rozmawiało sobie w niezrozumiałym dla mnie języku ;). Przynajmniej nie musieli się obawiać, że wyniosę jakieś informacje, bo nie rozumiałam kompletnie nic! Ani słowa :D.

Po długim dniu wszyscy poszliśmy spać. Ja w umówionym miejscu, na materacu w salonie. Znów mega zmęczona, padłam jak zabita, przykryłam się kołdrą i usnęłam.

 

Pobyt tu zapowiada się bardzo interesująco. Ciekawe co jeszcze przyjdzie mi przeżyć w maleńkim Mørsvikbotn.

A jutro pierwszy dzień w nowej pracy :)!

Martyna Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *