MAM SWÓJ ROWER :)

Na wstępie muszę powiedzieć, że kocham moich szefów ;)!

Parę dni temu rozmawialiśmy z Hansem i Arne o tym, że fajnie by było, jak bym miała możliwość skorzystania co jakiś czas z roweru. Powiedzieli, że ok, ikke noe problem :)! Myślałam, że dostanę jakiegoś zdezelowanego grata… Jakże się myliłam ;)…

Wczoraj rano, zaraz po przebudzeniu, wyjrzałam przez okno i zobaczyłam całkiem fajny rower. Myślałam, że jakiś gość na nim przyjechał :). Cały ten rower przypomniał mi, że ja też chcę mieć na czym jeździć ;). Będąc na zewnątrz upomniałam się więc nieśmiało Arne (jeden z moich szefów ), na co on odpowiedział, że ten rower (właśnie ten który widziałam w okna, stojący teraz obok mnie) jest mój :D!

W taki oto sposób, na czas mojego pobytu tutaj, zostałam posiadaczką całkiem przyzwoitego roweru :)! WSPANIALE <3! Kocham życie :)!

I znów przepracowałam prawie cały dzień. Najpierw ogarnianie pokoi w innych hotelu dla nowych gości, a jak wróciłam do kuchni, to znów smażenie mięcha i fryt, aż nagle zobaczyłam na ogniu wielki gar, a w nim żółtawą maź… Już wiedzialam co to jest :D! Kucharz właśnie gotował nadzienie do Møsbrømlefse – mojego ulubionego, norweskiego dania <3!

Już w dniu przyjazdu do Moldjord, wydało się, że Ian (kucharz), umie przyrządzać to pyszne, podawane tylko w regionie Salten (czyli właśnie tu gdzie spędzę najbliższe miesiące <3) danie z brunosta :).

Nieśmiało zapytałam, czy byłaby możliwość, żeby przyrządził jednego Møsbrøm dla mnie na obiad. Ian tylko się uśmiechnął, i mówiąc, że właśnie gotuje nadzienie do jeszcze innej restauracji i zawsze jest go za mało, z radością na twarzy zgodził się nakarmić mnie tradycyjnym, norweskim posiłkiem :).

I tak zleciał dzień na gotowaniu, sprzątaniu, gotowaniu już niemal samodzielnie, pod wodzą kucharza, drugiego ogromnego gara Møsbrømlefse <3 (o tym specjale napiszę niedługo osobny post, bo dopiero poznaję jego tajemnice :)).

Po skończonej pracy, przed 21, Ian przyrządził nam Møsbrømlefsową kolację i wspólnie zajadaliśmy się tą pychotą <3! I jak tu nie kochać tych ludzi, jak wszyscy są tu dla mnie tacy dobrzy <3.

Niestety po tak pysznej i obfitej kolacji, pomimo, że nie jadłam dużo podczas dnia, czułam się napchana, przesłodzona i zatłuszczona brunostem… Było tylko jedno wyjście, którym na pewno nie było pójście spać :D… Taa…

Nawet pogoda zaczęła się zmieniać na lepszą i zaczęło pojawiać się niebieskie niebo i prześwity słońca :). Nie ma opcji, sen jest dla słabych :P…

 

Dali mi rower i myśleli że pójdę spać…? Jasne :D! Przecież nowy sprzęt trzeba przetestować. Chyba nie muszę wspominać, że mam dość szalone pomysły, a ostatnimi czasy zegarek wcale mnie nie ogranicza, a noc i dzień nie istnieją, jest tylko jedno, dłuuuuugie TERAZ :)… I tak oto, o 22:30, szalona Martyna wybrała się na wycieczkę do pobliskiego miasteczka Moldjord ;). Jako, że już ochrzciłam się dzieckiem Norwegii, to znów popadujący deszcz i opadająca mgła wcale nie były mi straszne :D. Wrzuciłam na siebie zimową kurtkę i zimowe buty, oczywiście nie pomijając wełnianych, norweskich skarpet, wzięłam plecak i aparat i wskoczyłam na swój nowy rower <3!

Najpierw pojechałam w stronę Larsos, ale zaraz później zmieniłam kierunek na przeciwny i udałam się do Moldjord, miasteczka nieopodal, które niegdyś mijałam za każdym razem, gdy w 2015 roku jeździłam do pracy w Arstaddalsdammen z Mørsvikbotn.

Pomimo deszczu, wcale nie czułam zimna. Droga prowadziła w górę i w dół, a wokoło mnie rozpościerały się przepiękne krajobrazy, ośnieżone szczyty, spływająca z nich mgła i przebijające się gdzieniegdzie słońce. Nasz świat jest tak piękny <3!

Co jakiś czas mijał mnie pojedynczy samochód. Poza tym cała droga należała do mnie. Raz tylko minął mnie rowerzysta, którego i spotkałam w drodze powrotnej ;). Widziałam kilku wędkarzy, którzy próbowali łowić łososie, a poza tym cisza, spokój i szum spływającej z gór wody. Nie spodziewałam się, że wodospady mogą być aż tak głośne!

Jechałam i co chwilę zatrzymywałam się by nacieszyć oczy i duszę pięknym widokiem :). Robiłam zdjęcia, oddychałam i czułam miejsce :). A ten zapach <3! Jeszcze nigdzie nie spotkałam się z tak świeżym, czystym i wilgotnym powietrzem, które czuje się, że wchodząc do Twoich płuc oczyszcza je z wszystkich brudów <3.

Długo jechałam do Moldjord, ale w końcu mi się udało. Choć kilometrów było niewiele, to musiałam się co jakiś czas zatrzymywać, żeby zrobić zdjęcia, ogrzać się trochę (zapomniałam założyć rękawiczek i czapki… następnym razem muszę o tym pamiętać, żeby nie zamarznąć :P…), po prostu popatrzeć i być tu i teraz <3!

W końcu dojechałam. Nie mogłam wyjść z zachwytu nad spływającymi dłuuuugimi, cienkimi nitkami wodospadów, które swój początek miały u samych, zaśnieżonych szczytów gór i spadały prosto do rwącej w dolinie rzeki. Piękny widok! Stałam na moście pod którym przewalały się hektolitry wody i podziwiałam :). Mewy wyczuły we mnie nieprzyjaciela, który bezprawnie wkroczył na ich teren, bo zdecydowanie zaczęły atak na moją osobę i nadlatywały mi nad głowę głośno przy tym piszcząc :P.

Gdy już wystarczająco zmarzłam i nie chciałam już denerwować biednych, zestresowanych ptaków, ruszyłam w drogę powrotną. Ale zaraz, zaraz. Przecież przy moście jest sklep! Nie mogłam się oprzeć i musiałam zaspokoić moje freegańskie przyzwyczajenia (choć tu nie mam szans być głodna, bo albo szef zabiera mnie do sklepu i kupuje mi co chce, albo zjem w kuchni jakiegoś owoca, czy warzywo, albo zjem kanapkę z chleba który upiekłam i o, nie ma potrzeby freeganizować, bo i tak nie przejem tego wszystkiego). Ciekawość jednak zaspokoić musiałam. Poszłam do śmietników. Otworzyłam jeden, a tam mnóstwo, ale to przeogromna ilość lodów! Otwieram drugi i trzeci, a tam to samo! Rożki, nie rożki, lodowe snickersy, lody na patykach i wodne! Kosze przepełnione słodyczami!!!

Dobrze, że przestałam jeść takie słodycze, bo źle by się skończyła dla mnie ta wyprawa… Zamiast spalić Møsbrømlefse, to jeszcze dowaliłabym do pieca inne, puste i bezsensowne kalorie… na szczęście uwolniłam się już od takiego żarcia. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nic nie znalazła dla siebie. I tak oto stałam się posiadaczką półkilogramowej, pysznej kawy oraz śliwek, gruszki i cebuli :D. Nie mogłam dać im się zmarnować ;). Szczęśliwa, że uratowałam trochę jedzenia i przemarznięta na kość, postanowiłam, że czas najwyższy wracać. Było już dobrze po 23, a przecież rano muszę wstać do pracy!

Podziwiając widoki, ale robiąc już zdecydowanie mniej zdjęć, jakoś szybciej wróciłam do domu ;). Słońce pięknie oświetlało szczyty, a chmury nad nim przybierały niesamowite kolory. To właśnie uroki nocnych wypraw podczas dnia polarnego :). Wszystkie kolory świata na niebie :)!

Po drodze mijałam już tylko ptaki, które przechadzały się po asfalcie i pożerały sunące po nim ślimaki i inne robaki ;).

W domu byłam o 00:20. Odstawiłam rower, witając się z niektórymi, nie śpiącymi jeszcze gośćmi, aż tu nagle podbiega do mnie młody chłopak mieszkający w naszej hytte i pyta czy mam klucz do kuchni… Zmęczona i zmarznięta wycieczką, niezbyt miałam siłę, by z nim dyskutować, ale że był miły, to wysłuchałam o co chodzi. I na całe szczęście!!! Otóż… Okazało się, że chłopaki są z Czech ;). Sąsiedzka pomoc zawsze spoko ;). Poza tym powiedzieli mi, że wysiadły im korki. Jeden z nich poszedł ze mną i pokazał gdzie prowadzi kabel i oznajmił, że główny bezpiecznik musi być w kuchni, a jeśli nie działa im prąd w ich domku, to też nie działa pewnie w pomieszczeniu, gdzie są wszystkie lodówki i zamrażarki, które stoi obok. Nieźle rozkminił ;). Mega zmęczona obiecałam, że zaraz do niego wrócę, tylko podłączę telefon do ładowania (został mi 1% :P) i spróbuję skontaktować się z szefami. Niestety żaden z nich nie odpowiadał. Wróciłam więc do Czechów oznajmiając, że misja zakończyła się niepowodzeniem, a że ja klucza do kuchni nie mam, to dupa zbita… Na szczęście przypomniało mi się, że Minna przecież ma klucz do kuchni. Z wielkimi wyrzutami sumienia poszłam do jej campera i obudziłam ją. Kochana wyszła ze mną, zawołała swojego znajomego i wszyscy troje poszliśmy do chłopaków. Otworzyliśmy kuchnię i faktycznie okazało się, że jeden pstryczek nie jest włączony. Chłopaki przyznali się, że włączyli kilka rzeczy do prądu, a do tego piekarnik i to mogło spowodować przeciążenie. Bogu dzięki, że mnie dorwali jak wracałam z przejażdżki, bo inaczej była by mogiła z całym jedzeniem, które mamy w zamrażarkach, a uwierzcie mi, są tego ogromne ilości! Od mrożonych kotletów, przez mięsa, sery, pizze, chleby, hamburgery, warzywa, owoce, jajka i wszystko, wszystko co można tylko zamrozić!

Wszechświat jednak czuwa :). Podziękowałam poszkodowanemu wybawcy i udałam się spać. Pomyślałam, że na świeżo napiszę jeszcze o tej wyprawie, żeby nie mieć zaległości, więc oto jest 2 w nocy, a ja siedzę w kurtce przy otwartym oknie i przelewam swe myśli na laptopa ;).

Okazało się, że zrobiłam na rowerze raptem 20 km. Termometr natomiast wskazuje 5 stopni ciepła… W Polsce nawet bym nie pomyślała, żeby w taki ziąb wyleźć z domu na rower :D… Jak to się wszystko zmienia ;).

A tak w ogóle, to nie wiem kiedy się wyśpię, mając tu tyle atrakcji i pracy i ciągły dzień :D. Sen jest dla słabych :D. Wyśpię się zimą, albo padnę ze zmęczenia przy frytownicy, albo legnę na łóżko w pokoju, w którym będę zmieniać pościel :D.

Ciekawe co przyniesie mi nowy dzień <3!

Kocham świat <3!

Martyna Opublikowane przez:

2 komentarze

  1. Jola
    28 czerwca 2017
    Reply

    Długo tak nie osiągniesz, trzeba sie wysłać

    • Martyna
      29 czerwca 2017
      Reply

      Właśnie wiem.. 😛 Już czuję spadek sił i lekkie wyczerpanie. Budzik przestaje mnie budzić i mózg przestaje pracować. Czas odpocząć :). Skończy się brak spania i w końcu normalnie podejdę do eksplorowania okolicy, podczas dni i wieczorów, a nie w środku nocy :).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *