MØRSVIKBOTN – NIBY TAK SAMO, A JEDNAK INACZEJ

Trzeciego dnia wstałam dopiero przed południem! Co prawda, przebudziłam się wcześniej (o której godzinie, to nie mam pojęcia, bo przecież telefon mi wysiadł i nie miałam ani zegarka, ani budzika :P…), ale stwierdziłam, że jest za wcześnie i chwilkę jeszcze się zdrzemnę. Sądzę, że ta chwila trwała dobrych parę godzin, bo gdy zeszłam na dół zegarek wskazywał 11:20 :D! Na szczęście Heika przyszedł do pokoju i zapytał, czy może pograć na moim komputerze, bo tak to pewnie bym spala do obiadu (!). Chyba w końcu zaczęło odzywać się przemęczenie i organizm zaczął szukać każdej okazji, by odpocząć…
Gdy już się ogarnęłam, przygotowałyśmy z Sissel śniadanie i wstępnie zaplanowałyśmy mój ostatni dzień w wakacji w Mørsvikbotn..
Heika od rana mówił tylko i wyłącznie o kąpaniu się w morzu i wyprawie nad fiord. Szalenie chciał kąpać się w morzu JUŻ od samego rana! TERAZ! Cóż.. nie tylko on :P… Sama wskoczyłabym w te zimne, orzeźwiające fale <3.
Zniecierpliwiony chłopiec sam spakował swój plecak, do którego wrzucił koło ratunkowe, kąpielówki i ręcznik. Zwarty i gotowy marudził i narzekał i zasypywał nas pytaniami, kiedy w końcu wybierzemy się nad to morze?!
Niestety przypływ miał byś tego dnia dopiero koło 15, więc zaplanowałyśmy, że nad wodę pójdziemy koło 14, a do tego czasu Sissel zajmie się remontem kuchni, a ja pójdę na spacer na koniec drogi, przypomnieć sobie stare czasy i pomyśleć.
Heika był tak niecierpliwy, że sam na rowerze pojechał do dziadków, by stamtąd mieć bliżej do morza i by móc bawić się w wodzie zresztą dzieciaków.
My natomiast wymyśliłyśmy, że fajnie by było coś zjeść po wodnych szaleństwach, więc przygotowałyśmy pieczone ziemniaki i czosnkowy dip, do tego marchewki, a resztę piknikowych pyszności miałyśmy kupić w sklepie. Pomogłam przy obieraniu całego wiadra ziemniaków (w końcu cała chmara wygłodniałych po morskich szaleństwach dzieciaków zaraz rzuci się na jedzenie :D) i wybrałam się na samotny spacer.
Miałam wielką potrzebę pobyć sama ze sobą właśnie w tym miejscu. Zabrałam więc ze sobą tylko aparat i powiedziałam Sissel, że wrócę koło 14, przynajmniej się postaram, bo przecież nie mam zegarka :D. Jednakże wycieczka na koniec drogi wcale nie jest długa, więc wydawało mi się, że godzina spokojnie wystarczy.
Wyszłam na główną drogę, ledwie zrobiłam kilka kroków, a tu na poboczu mieni mi się coś niebieskiego… Aaa! To jagody! Cała masa jagód <3! Szkoda, że dopiero teraz się zorientowałam, bo tak to mogłabym już od trzech dni się nimi obżerać i zabrać trochę do domu. Cóż, będę zbierać do brzucha :P.

Mogłabym tak stać w tym rowie i jeść, i jeść, i jeść, ale niestety czas trochę mnie gonił, bo podobnie jak Heika, od samego rana strasznie ciągnęło mnie do morza. Normalnie jakby jakaś wewnętrzna siła pchała mnie do wody. Z wielkim trudem i garściami pełnymi jagód, poszłam dalej ;).


Idąc w stronę otwartego fiordu na koniec drogi, nachodziły mnie miliony myśli i przemyśleń. Nagle uświadomiłam sobie jedną bardzo ważną, istotną i zaskakującą rzecz! Już od samego przyjazdu miałam jakieś dziwne uczucie, ale nie potrafiłam go opisać, a teraz, na tym ciepłym, letnim, samotnym spacerze nagle dostałam olśnienia.
Bo i owszem, wróciłam do Mørsvikbotn, chodzę tymi samymi ścieżkami, przytulam tych samych ludzi, jem owoce z tych samych krzaczków, kąpie się w tym samym morzu (no dobra, może w trochę innej wodzie, ale wiecie o co chodzi), podziwiam te same widoki i krajobrazy, ale coś jest inne, coś się zmieniło. I nie chodzi tu właśnie o to, że nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki. Wiedziałam, że wszystko będzie inne, ale jednak miałam w środku dziwne uczucie.
Aż nagle, właśnie na tym samotnym spacerze, odkryłam, że to nie miejsce się zmieniło, a JA SIĘ ZMIENIŁAM. I to dość mocno. Zrozumiałam, że przez to niemalże półtora roku, przeszłam ogromną przemianę, nie tyle co zewnętrzną, bo to dla mnie niezbyt istotne, co wewnętrzną! Ogromnie dużo się wydarzyło, przeżyłam wiele ciekawych i rozwijających doświadczeń, portale do innych wymiarów stanęły przede mną otworem, nauczyłam się przebaczania i samotności, spotkałam na swej drodze ludzi, którzy pokazali mi inne ścieżki, którymi mogę kroczyć, nauczyłam się jeszcze bardziej słuchać swego wewnętrznego głosu i być jeszcze bardziej szczęśliwa, spontaniczna, radosna i wdzięczna, ot tak, po prostu, za wszystko :). Zmieniło się też moje postrzeganie świata i ludzi, zmienił się mój poziom wibracji, wdzięczności i integracji ze światem i przyrodą. To dlatego wszystko było niby takie samo, a jednak inne. Teraz czułam się po prostu bardziej jak JA, jestem bardziej sobą. Wspaniałe odkrycie <3. Dość niesamowite :).
Z taką myślą dotarłam na koniec drogi, zostawiając w międzyczasie krótką notkę w pamiątkowej księdze przyczepionej do drzewa. Przypomniało mi się jak kiedyś zawsze przychodząc tu na spacer, wpisywałam się do tej księgi. Niestety zeszyt został wymieniony i nie mogłam zobaczyć swoich starych wpisów. A szkoda ;).

Mijając łowiących ryby Szwedów, poszłam na sam koniec drogi i zeszłam po kamieniach w dół do morza. Czułam ogromną potrzebę przebywania z wodą. Jakby jakaś wewnętrzna siła pchała mnie i ciągnęła do wody.
Rozpościerający się stąd widok zapierał dech w piersi. Coś pięknego. Srebrzyste słońce, odpijające się, połyskujące promienie na tafli wody i szmaragdowe morze <3.

Nigdy wcześniej nie widziałam w Norwegii, by morska woda przybrała taki niesamowity kolor. Okazało się, że dzieje się tak za sprawą alg, które je opanowały. Cóż, nie wiem czy algi są bezpieczne dla ryb i wodnego ekosystemu, ale to co zrobiły z wodą, było wprost przepiękne!

Miałam iść na szybki spacer, a kąpać się mieliśmy później, dlatego też nie wzięłam ze sobą ani kostiumu, chociaż ten ostatnio coraz częściej jest mi zbędny :P, ani ręcznika. Ot, krótki spacer, by zerknąć na krajobraz i tyle.


Nie potrafiłam jednak się oprzeć temu szmaragdowemu, otwartemu morzu. Pomimo śliskich kamieni i ogromnych, wszędobylskich wodorostów, które nieco napawały mnie lękiem, szybko zrzuciłam ubranie i początkowo w bieliźnie, ze względu na wędkujących nieopodal ludzi, wskoczyłam do wody. Ta pchająca mnie do morza siła była wprost niesamowita. Niemalże czułam na swych plecach jakby ktoś mnie kierował i delikatnie pchał ku wodzie.
Pierwsza kąpiel była niesamowita, morze wspaniałe, a zapach powietrza nieziemski. Jedyne, co mi w tym momencie przeszkadzało, to było to przeklęte ubranie! Marzyłam o tym, by go nie mieć :P. Popłynęłam kawałek, wydawało mi się, że niedaleko, a tu nagle okazało się, ze nie dość, ze to przecież otwarte, mega głębokie morze, to jeszcze są lekkie fale! Szaleństwo! Zaczęłam szybko wracać do brzegu, co jednak okazało się trudniejsze niż myślałam. Na szczęście udało mi się bezpiecznie wyjść na brzeg. Cóż, do wody mam ogromny szacunek, zwłaszcza, że kiedyś niemal nie straciłam przez nią życia…

Jednak zdecydowanie było mi mało! Wewnętrzny głos mówił mi – JESZCZE RAZ! Nie musiał powtarzać. Tym razem jednak zrzuciłam całe ubranie i naga wskoczyłam do wody. Cóż za moc i energia <3! Coś niesamowitego! WOW!
Z tego wszystkiego, z całej tej radości i energii, znowu zapomniałam, że jestem na otwartym morzu i znów popłynęłam przed siebie, w stronę złotego słońca, podziwiając szaloną górę, piękny krajobraz, szmaragdową wodę i słuchając pluskającej wody, śpiewu ptaków i wpatrując się w srebrzyste, połyskujące na tafli wody świetlne refleksy. Nagle spojrzałam za siebie, a tu się okazało, że znów wypłynęłam zdecydowanie za daleko na otwarte wody fiordu :P. Powrót nie był łatwy, ale za to energia, którą dostałam od wody była tak mocna i magiczna, że bez problemu dotarłam na przybrzeżne głazy.
Wow! Co za przeżycie! Jak wiecie, uwielbiam próbować nowych rzeczy, doświadczać czegoś nowego i podnosić sobie adrenalinę :P. Ta kąpiel, w dobrze znanym miejscu, w całkowicie innej odsłonie była wprost fantastyczna <3! Tego mi brakowało!


Kompletnie nie wiedziałam, która może być godzina. Wiedząc, jak szybko leci czas na dobrej zabawie i pływaniu, stwierdziłam, że chyba trzeba wracać do Sissel, by pójść nad morze z drugiej strony i tam poszaleć trochę z dzieciakami.


Po drodze nie raz zatrzymywałam, by pożreć pyszne jagody <3. Koniec końców byłam przekonana, że po tych wszystkich przygodach, spokojnie będzie jakaś 16:00. Na szczęście, gdy wróciłam do domu Sissel dopiero wyjmowała ziemniaki z pieca, a zegar wskazywał 15:00. Uff. Spakowałyśmy jedzenie i pojechałyśmy nad morze :).
Dzieciaki już od dawna szalały w wodzie. Nie trzeba było ich o to pytać, gdyż Heika cały czas tam siedział, pikując na swoim kole ratunkowym, a reszta dzieci trzęsąc się z zimna próbowała ogrzać się w słońcu :D.
Popływałyśmy trochę, a później wyciągnęłyśmy jedzenie i tak jak myślałyśmy, dzieciaki od razu zleciały się przy kamiennym, piknikowym stole i zajadały, aż im się uszy trzęsły. W niecałe pięć minut zniknął cały zapas jedzenia :D.


Pogoda była piękna, ale wiał zimniejszy niż wcześniej wiatr. Nie przeszkadzało mi to jednak siedzieć w wodzie podobnie jak reszta dzieciaków niemalże non stop :P.
Później pływanie przemieniło się w obiecaną dogrywkę wczorajszej wojny, przez co zdobyłam jeszcze więcej otarć, siniaków i zadrapań, spowodowanych szorowaniem po morskim dnie :D. Ale zabawy i śmiechu było co niemiara :D.


Gdy woda opadła na tyle, że nie można już było się w niej kąpać, poszłam na krótki, ostatni podczas tej wizyty spacer po fjære, bo dziś wieczorem jadę z powrotem do „domu”, do Strand…

Koło 18, zmęczeni morskimi zabawami, wodą i słońcem, zawinęliśmy się do do domu rodziców, by nieco się ogrzać, wypić kawę i posiedzieć. Znów zostałam bardzo serdecznie powitana. Przytulasów i uścisków nie było końca. Nawet starszy syn Ranghil, ten, który wcześniej wcale nie chciał się przytulać, sam z siebie przyszedł i mnie uściskał długim, szczerym przytuleniem. Czyli jednak wybaczają mi po kolei, jeden po drugim. Nawet nie wyobrażacie sobie, jak się cieszę i jak wspaniale się wtedy poczułam. To było tak jakby przełamywanie kolejnych granic, kolejnych barier, czy ścian. Nie potrafię tego opisać. Po prostu czułam się z każdym takim momentem nieco lżejsza.


Przed wyjazdem pogadałam jeszcze z Elinor i Erlingiem. Powiedziałam, że bardzo się cieszę, że się zobaczyliśmy i że mnie tak miło przyjęli, powiedziałam im, że za nimi tęskniłam, na co mama znów uroniła kilka łez, a ja miałam szklanki w oczach… Powiedzieli, że również tęsknili i że bardzo się cieszą, że ich odwiedziłam.
Zupełnie nie spodziewałam się, że właśnie Elinor zada pytanie do kiedy zostaję w Norwegii i zaprosi mnie na ponowną wizytę przed moim powrotem do Polski. Powiedziałam, że będę tu do września, na co ona, że: oo, to super, w takim razie zobaczę ją bez gipsu i razem będziemy mogły wypić „skol” :D. Z zaproszenia na pewna zamierzam skorzystać :).
Później siedziałyśmy z Sissel rozmawiając o orkach i morskich zwierzakach, gdy temat zszedł na nisse. Oznajmiłam jej, że polska nazwa nisse, to morświn. Wtedy uświadomiłam sobie nagle, że słowo morświn zawiera w sobie słowo Morsvik, czyli nazwa Mørsvikbotn :D. 3 lata, a nigdy wcześniej tego nie zauważyłam :D.
Po dłuuuugich pożegnaniach, milionach uścisków, buziaków i przytulasów, w końcu udało mi się dotrzeć do czekającej już w aucie Sissel. Miałyśmy jechać do domu, spakować się, zjeść cośi przyszykować do drogi.
Koło 21 przyjechał po mnie Jan – kucharz. Pożegnałam się z Sissel dziękując jej za wszystko, uściskałam kąpiącego się w wannie i wołającego mnie na „klem” – przytulenie, Heikę i pakując resztki rzeczy do plecaka poszłam do samochodu.
I tak skończyły się moje trudne, choć piękne, krótkie wakacje. Przyjechałam do Mørsvikbotn pełna obaw, ale i z misją naprawienia mocno naciągniętych i utraconych relacji. I chyba, mam nadzieję, mi się to trochę udało.
Wsiadłam do auta i ruszyliśmy do Strand. Już na samym początku podróży dostałam od Jana telefon. Gdy tylko napisałam mu, że mój telefon padł, załatwił mi inny, nowiuteńki, którego mogę używać dopóki nie odstanę swojego :).
W drodze powrotnej mijaliśmy piękne krajobrazy oświetlone blaskiem midnatsol <3.


Droga minęła nam szybko i przyjemnie i w domu byłam już przed północą.


Piękny i trudny był to czas w Mørsvikbotn. Ale warto było <3.

Tak bardzo tęskniłam za tym wcale nie przypadkiem odnalezionym dokładnie 3 lata temu magicznym miejscem, za tymi wspaniałymi ludźmi, za tą szaloną, trójkątną górą, za tym czystym powietrzem, przepełnionym morską bryzą, za tym chłodnym, słonym morzem, za popiskującymi ptakami na brzegu i codziennymi odpływami i przypływami i tym ciągle świecącym słońcem <3…
Dobrze było wrócić <3!
Dziękuję <3! Tusen takk <3!

Martyna Opublikowane przez:

2 komentarze

  1. ola
    6 sierpnia 2017
    Reply

    Cudowne chwile przeżyłaś w tak krótkim czasie naładowaną energią wróciłaś do pracy będziesz nam opowiadać jak wrócisz do Polski .Cieszymy się że jesteś zadowoloną pozdrawiamy babcia z dziadkiem.

    • Martyna
      17 sierpnia 2017
      Reply

      Oj tak, piękny czas :)!
      Oczywiście, że będę opowiadać :)! Wrócę z aparatem pełnym zdjęć, głową pełną historii i walizką pełną pyszności :)!
      Dziękuję <3! Kocham Was :)! Do zobaczenia niebawem :)!
      Dużo miłości <3

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *