MØSBRØMLEFSE W MØRSVIKBOTN

Drugi dzień w Mørsvikbotn również powitał mnie pysznym, świeżym, morskim powietrzem <3. O poranku, nie wiem o której dokładnie godzinie, ale po moim zaspaniu i zmęczeniu mogę przypuszczać, że było dobrze przed 7:00, usłyszałam cichutko otwierające się drzwi do mojego pokoju. Doskonale wiedziałam kto do mnie zagląda ;), ale byłam tak śpiąca, że postanowiłam tym razem udawać, że śpię. Trochę miałam wyrzuty sumienia, ale wiem, że jak bym otworzyła oczy, to by przepadło i Heika zacząłby mi opowiadać swoje dziecięce historie :). A ja zdecydowanie jednak potrzebowałam przynajmniej odrobinę odespać ten mój maraton pracy… Z zamkniętymi oczami przysłuchiwałam się zatem dalszemu rozwojowi wydarzeń.
Drzwi nie zamknęły się od razu. Heika cichutko, parę razy wypowiedział moje imię, ale widząc, że nic to nie daje, zmienił taktykę. Usłyszałam kroki zbliżające się w moją stronę ;). Podszedł do łóżka i przez chwilę patrzył na moją twarz, tak przynajmniej czułam ;). Cały czas jednak był bardzo cicho. Dotknął swoim małym noskiem mojego nosa (ach te noskowe pobudki <3), co rozczuliło mnie do granic możliwości, ale już prawie usnęłam, więc postanowiłam się „nie budzić”, a później w ciągu dnia wynagrodzić mu jakoś to, że nie spędziliśmy razem poranka :).
Heika widząc, że nie reaguję, uznał, że śpię i cichuteńko podreptał do wyjścia, delikatnie zamknął drzwi i czmychnął na dół po schodach, by oglądać bajki, albo pograć na komputerze ;).

Gdy już się wyspałam i słońce zaczęło zaglądać do mojego pokoju postanowiłam wstać. Ogarnęłam się, ubrałam, usadziłam zajączka na poduszce i okazało się, że jest koło 9:00 ;). Dobry czas jak na pobudkę przed budzikiem :P.


Ten dzień miał być dniem pod znakiem møsbrømlefse <3. Umówiliśmy się z całą rodziną, by każdemu pasowało i po wielu zmianach planów (normalka ;)), wieczorem miałam być mistrzem møsbrømlefsowej ceremonii i serwować to pyszne, regionalne danie <3. Kto by pomyślał ;).

Jako, że początkowo planowaliśmy przyjęcie w godzinach porannych, to nie jedliśmy śniadania.
W oczekiwaniu na dalszy rozwój wydarzeń, sięgnęłam do szafki po kubek na kawę, a tam dwie moje największe zmory z dzieciństwa! Buka i Hatifnatowie!!! Szaleństwo! Oczywiście sięgnęłam po oba kubki. Do jednego nalałam kawę, do drugiego wodę i wyszłam na taras, by powygrzewać się na słońcu. Poranek spędziłam na oswajaniu swoich lęków z dzieciństwa i dzieleniu wspaniałego przedpołudnia i porannej kawy z moimi dwiema, największymi zmorami, w jednym z piękniejszych miejsc, w których dane mi było do tej pory się zatrzymać :).


Niestety jak to z planami bywa, nie wszystkich udało się zebrać do kupy w jednym miejscu do południa, więc postanowiliśmy przełożyć møsbrømlefsową imprezę na wieczór. I nawet lepiej. Elinor – mama Sissel zdąży do wieczora wrócić ze szpitala, wszyscy zbiorą się u nich w domu i będzie okazja, by na pocieszenie, powitanie i ukojenie pooperacyjnego bólu, zjeść regionalny przysmak w wykonaniu Polki ;).
Pogoda znów była prześliczna. Ciepło, słonecznie i prawie bezwietrznie :). Normalnie tropiki :). Przygotowałyśmy więc z Sissel śniadanie na werandzie. Dziś na stole wylądowały prażone płatki owsiane z orzechami, ziarna chia i jogurt waniliowy. Ale, ale! Przywiozłam przecież ze sobą cały dwu kilogramowy pojemnik z møsbrøm – nadzieniem do tradycyjnych naleśników, więc i nie zawahałam się go użyć do śniadania! Do mieszanki jogurtu z płatkami, dodałam też na spróbowanie brunostowe nadzienie do naleśników. Sissel śmiała się, że niedługo to wszystko będę jadła z brunostem – nie tylko jogurt, ale i ciasto, lody, desery, dania główne, aż po brunost polany brunostem :D. Podśmiechiwała się, ale sama też zrobiła sobie tę eksperymentalną mieszankę… i… chyba nie muszę mówić co się stało! Danie okazało się wyśmienite! Waniliowy jogurt pomieszany z møsbrømlefsową masą jest wprost doskonały! Chyba powinniśmy zacząć serwować takie śniadania w Ljøsenhammer kafe :). A ja niedługo zostanę brunostowym i møsbrømlefsowym mistrzem, bo wymyślam coraz to więcej dań z tymże unikalnym składnikiem ;)!


Przy śniadaniu oczywiście z ust Heiki padło pytanie, czy wiem już, że… LECIAŁ HELIKOPTEREEEM!!!! 😀 Hehe ;).
Po jedzeniu, nie zostało nam nic innego, jak czekanie na przypływ. Upał na dworze stał się nie do zniesienia, a termometr pokazywał prawie 30 stopni w cieniu! Północna Norwegia też potrafi zaskoczyć gorącym latem ;)!
By zabić nudę i wynagrodzić Heice poranne nieobudzenie się, poszłam z nim poskakać na trampolinie. Ileż radości i energii daje ten mały kawałek rozciągliwego materiału :D! Mogłabym tam skakać bez końca!

Niestety, było za gorąco, by szaleć godzinami, więc po niecałej godzinie, spragnieni i wymęczeni, z nogami uginającymi się na stabilnej i twardej powierzchni, wróciliśmy do domu, pochłaniając hektolitry zimnej wody <3!
Morze miało wrócić do fiordu przed 15:00, a my wszyscy myśleliśmy tylko o tych møsbrømlefse, które właśnie teraz byśmy jedli :P. Postanowiłam więc przygotować kilka naleśników przed pływaniem, a wieczorem zaserwować resztę, dla drugiej części rodzinki.
Kuchnia w domu Sissel i Geira była w dość gruntownym remoncie, więc wynieśliśmy wszystko potrzebne do przyrządzenia deseru na werandę :).
Zaserwowałam specjalną, martynowo-polską wersję møsbrømlefse z masłem bez soli, śmietaną bez cukru, o niskiej zawartości tłuszczu i chupiącym lefse <3. Prze-pysz-ne! Wszyscy byli zachwyceni :).

Całe te møsbrømlefse chyba też pomogły załagodzić całą sytuację z moim przybyciem do Mørsvikbotn i udobruchać przyjaciół :).
Po jedzeniu czas na wyprawę nad morze! Poszliśmy w to samo miejsce co dzień wcześnie i dołączyliśmy do reszty ferajny, która już od dawna się kąpała. I znów, jak poprzednio wygrzewaliśmy się na słońcu, tym razem jednak głównie siedzieliśmy w wodzie, bo i słońce bardziej przygrzewało i temperatura była wyższa, a i woda jakby cieplejsza :). Dzieciaki szalały w morzu bez przerwy, śmiejąc się w wniebogłosy :P.

Wydaje mi się, że i bariery jeszcze bardziej puściły i jakoś wszyscy znów zaczęli mnie bardziej akceptować i traktować tak jak wcześniej, zanim podjęłam swoją decysję :). Topnienie tych barier czułam wręcz z minuty na minutę. Wspaniale było tego doświadczyć. Ogromnie jestem wdzięczna im wszystkim za to przebaczenie <3!
Zanim całe morze nam uciekło, miałam wielką ochotę pobyć z wodą sam na sam.

Po przepłynięciu się i ponurkowaniu w słono-słodkiej wodzie, poczułam, że mam ochotę poszaleć w morskich falach z dzieciakami. Wybawiłam się jak nie wiem co! Wodne szaleństwa nie miały końca! Było i ciągnięcie dzieci w kołach ratunkowych z przyspieszeniem, i chlapanie wodą, i przewracanie się i podcinanie nóg, i delikatne, kontrolowane podtapianie (głównie mnie, bo ja się bałam im zrobić krzywdę :D), i wrzucanie do wody. Istna wojna wodna – dzieciaki na bezbronną Martynę :P. Cała poobijana i podrapana przez morskie dno, kamienie i muszelki, po zremisowanej walce z Reidarem, wyszliśmy z w końcu na suchy ląd ;)… Woda zaczęła się już robić niebezpiecznie płytka i upadki stawały się bardziej bolesne niż zabawne, gdy po przerzuceniu przez bok lądowałam na dnie i plecami szorowałam o kamienie :D. Umówiliśmy się jednak na dogrywkę, która miała odbyć się następnego dnia :P.


Teraz to już zdecydowanie wszyscy zasłużyliśmy na obiecane møsbrømlefse ;). Energia spalona, trzeba uzupełnić niezbyt zdrowym, ale przepysznym i mega kalorycznym posiłkiem :D!
Udaliśmy się zatem do domu, by zmienić ubranie, wysuszyć się i przekąsić coś małego przed głównym daniem dnia ;). W międzyczasie Geir pojechał na swój strzelniczy festiwal, a my z Sissel i Heiką udałyśmy się do domu jej rodziców.
Dziwnie i trochę przerażająco było przekroczyć próg tego domu, domu w którym spędziłam prawie rok, żyłam tam i na co dzień spotykałam się z domownikami… Pierwszy powitał mnie Erling – tata rodzeństwa i dziadek dzieciaków. Przyjął mnie bardzo serdecznie, od razu przytulając, nie zważając na to, że trzymam w rękach ogromne pudło od pizzy wypełnione naleśnikami. Nie mogłam odwzajemnić uścisku i poczułam się z tym niezbyt dobrze, dlatego też szybko odłożyłam wszystkie graty i pobiegłam odwzajemnić przytulenie i dobrą energię. Wzruszyłam się… Tyle dobra i szczerości, pomimo wszystko… <3 Po powitaniu pana domu, poszłam na trudniejsze spotkanie, z mamą, która to miała wypadek i leżała połamana w łóżku. Zdziwiłam się, bo niezmiernie i szczerze ucieszyła się na mój widok. Ciepłym i szczerym głosem, po norwesku (bo mama nie mówi po angielsku, ale jakoś zawsze udawało nam się porozumieć po norwesko-angielsku, albo i bez słów :)), ze zdziwieniem zapytała „Ooo, i Ty też tutaj jesteś :)”?… Łzy napłynęły mi do oczu… Nie spodziewałam się takiego przyjęcia. Wszystkie obawy poszły w niepamięć. Podeszłam do Elinor i delikatnie, by nie urazić obolałych miejsc, przytuliłam ją, uśmiechając się. Przytulenie odwzajemniła, nie od niechcenia, ale szczerze, od serca. Tyle miłości…
Widziałam, że i ona nie może powstrzymać wzruszenia. Usiadłam na krześle obok łóżka, z całą resztą rodziny i patrzyłam prosto w oczy Elinor i nie musiałyśmy nic mówić… Rozumiałyśmy się bez słów, jakbyśmy miały między sobą niewidoczne połączenie… Łzy stały mi w oczach, mama po kryjomu też kilka uroniła… Mega emocjonujące przeżycie. Tego się nie spodziewałam… Czułam wewnątrz wielkie szczęście i wdzięczność. W sumie tego spotkania bałam się najbardziej. W końcu Erlend to ich syn, a to ja wyrządziłam mu krzywdę i go rzuciłam…
Piękni ludzie <3. Cała rodzina <3! Dziękuję za nich i za to, że mogłam tam wrócić <3.
Po pełnym emocji chyba mogę to nazwać poniekąd przebaczeniu i pogodzeniu, zabrałam się za przyrządzanie obiecanych møsbrømlefse. Co ciekawe, danie to, jako pierwsza zaserwowała mi właśnie mama Erlenda – Elinor, i była bardzo zdziwiona i rozbawiona, że tym razem to ja przygotuję møsbrømlefse dla niej :). Jak to historia potrafi być zaskakująca i przewrotna :).
Nigdy w życiu nie przygotowywałam tylu møsbrømlefse. Niby roboty dużo z nimi nie ma, ale trzeba dobrze ogarniać co i jak, i pamiętać co i kiedy nałożyć. Po pierwszych trzech, później już taśmowo serwowałam kolejne. W sumie zrobiłam 20 oryginalnych møsbrømlefse <3. Ciekawa byłam, czy będą im smakować, bo w sumie niby to danie regionalne, ale tak jak z bigosem, wszędzie smakuje inaczej ;).


Wszyscy byli jednak zachwyceni. Erling wyczekiwał w drzwiach na dokładkę, a jako że miałam więcej lefse niż pożeraczy, to dokładkę dostała też Elinor, a dwa następne, nadprzydziałowe lefse pokroiliśmy jak pizzę :). Cieszę się bardzo, że moje norweskio-polskie møsbrømlefse im tak bardzo smakowały :). Ragnhil powiedziała mi nawet, że to jedne z najlepszych møsbrømlefse, jakie do tej pory jadła <3! Wspaniale :)! Wielkie dzięki dla kucharza Jana za przyrządzenie nadzienia i dla moich nauczycieli, którzy pozwolili stać mi się mistrzem w moim ulubionym daniu :).
Posiedzieliśmy jeszcze trochę wszyscy razem, tak jak za dawnych czasów. Co jakiś czas ktoś podchodził do mnie i się przytulał <3. Czułam się tu dobrze. Pomimo wszystkich obaw, niepokojów i trochę nawet strachu, czułam, że jestem we właściwym miejscu.
W powietrzu wyczuwalne było wzruszenie, miłość, wdzięczność, dobro, spokój, harmonia, wybaczenie i tęsknotę. Co to za wybuchowa mieszanka. Co spojrzałam na Elinor, to razem miałyśmy łzy w oczach… Piękne to…
Pogadaliśmy, powspominaliśmy. Erling jak gdyby nigdy nic podszedł do mnie i zaczął pokazywać zdjęcia z wypraw do hytte i wycieczek z wnukami i żoną. Opowiadał i szczerze się uśmiechał.
Powiedziałam i jemu i Elinor (poprosiłam, by przetłumaczył), że za nimi tęskniłam, łapiąc się za serce, wtedy omal wszyscy nie ryknęliśmy płaczem… Oni też powiedzieli, że tęsknili, ze szczerego serca. Czułam, że mówią prawdę. Widziałam że mówią prawdę.. Mocne i piękne przeżycia… Wspaniała lekcja <3.
Gdy wszyscy zjedli, nie chcąc męczyć dopiero co poskładanej Elinor, wybraliśmy się do domu. Tam Sissel poszła usypiać Heikę, a ja wybrałam się nad morze, by trochę ochłonąć i uspokoić umysł.


Gdy wróciłam i Sissel zeszła na dół, zrobiłyśmy sobie babski wieczór przy lampce wina i kieliszku nalewki mojej mamy :). Rozgadałyśmy się, wyciągnęła mi trochę brudów, na temat mojego zachowania, na co zasłużyłam, dużo rozmawiałyśmy… Sissel miała do mnie dużo żalu, w końcu Erlend to jej najmłodszy, kochany brat i wiązała nadzieje ze mną w rodzinie, zwłaszcza, że wszyscy traktowali mnie jako członka familii już od pierwszych dni, gdy zawitałam tu do Mørsvikbotn z autostopową tabliczką i wypchanym kamieniami plecakiem… Powiedziała jeszcze, że jej już prawie przeszło, a i Erlenda teraz tu nie ma (wyjechał do Estonii na wakacje), więc spokojnie możemy tu sobie siedzieć razem, bez żadnych wyrzutów sumienia, jak dawniej, tu i teraz <3. Powiedziała to szczerze i uśmiechnęła się. Ulżyło mi :). Później zmieniłyśmy temat, śmiałyśmy się do rozpuku, wspominając dawne, dobre czasy i po prostu ciesząc się chwilą. Myślę i czuję, że Sissel też mi przebaczyła, a jeśli jeszcze nie, to jesteśmy na dobrej drodze <3.
Dziękuję <3!
Imprezę skończyłyśmy przed 2 w nocy, a ja nie mogąc usnąć i widząc przez okno przepiękne, poranne widowisko, cichutko wymknęłam się z domu i pobiegłam nad morze, usiąść sobie przy wodzie, ukoić umysł szumem fal, a płuca wypełnić słonym powietrzem morskiej bryzy <3. Doskonały środek uspokajający.
Posiedziałam na przybrzeżnych kamieniach wsłuchując się w popiskiwanie ptaków i wodę oraz wszystkie inne odgłosy poranka.


Przepiękny był to dzień. Dużo się działo. Wspaniale, że zostało mi przebaczone <3.
Nawet nie wiedziałam, że aż tak bardzo tkwiło mi to w sercu, by jakoś wyjaśnić, albo załagodzić całą tą powstałą niekomfortową dla wszystkich sytuację. W końcu zrywając z Erlendem, w żadnym wypadku nie chciałam zrywać kontaktu zresztą rodziny, ale wiedziałam, że niestety jest to nieuniknione, na pewno na pewien czas…
Na szczęście ten czas się skończył :).
<3

Martyna Opublikowane przez:

2 komentarze

  1. grazyna
    5 sierpnia 2017
    Reply

    Martyniu cieszę się że są na świecie ludzie którzy potrafią wznieść się ponad swoją małostkowość sięgnąć głóębiej w swoje serce! Ale nie był to łatwy dla ciebie czas -jesteś taka dzielna i mądra, i pracowita i …KOCHANA!!! wpraszam się bezczelnie na te naleśniki.Całuję cię mocno, mocno Twoja stęskniona Ciotka

    • Martyna
      19 sierpnia 2017
      Reply

      Też się cieszę, że mnie tak ciepło przyjęli, bez oceniania i urazy :). Piękne to było i jest. Jestem bardzo wdzięczna za ten czas, który pomimo tego, że trudny, to nauczył mnie wiele nowego :). Jeśli tylko uda mi się zdobyć potrzebne składniki to oczywiście zapraszam na Møsbrømlefse <3! Całuję, ściskam i wysyłam mnóstwo dzikiej i pięknej, norweskiej energii <3! Tęsknię i kocham :)! Martyna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *