NOCNA WYPRAWA NA MØRSVIKTINDEN

Nastał niedzielny poranek. Świeży zapach morskiej bryzy przedzierający się do pokoju przez otwarte okno miło orzeźwiał powietrze. Leżałam na łóżku ciesząc się i po prostu oddychając <3. Na całe szczęście nie musiałam dziś wcześnie wstawać. W końcu należał mi się odpoczynek, po tylu wrażeniach i kilku nieprzespanych nocach ;).

Dzień mijał powoli i przyjemnie. Przed południem przeszłam się do Sissel pomóc jej przy cięciu papierów. Po obiedzie natomiast pojechaliśmy z Geirem do warsztatu, by nałożyć następną warstwę farby na drzwi. Dowiedziałam się też, jakie zadanie czeka mnie później Otóż, czekało mnie… MALOWANIE :D! Cóż by innego ;). Tym razem jednak malowanie metalowej przybudówki do budynku!

Po tych wakacjach zostanę chyba ekspertem od malowania powierzchni wszelakich oraz będę wiedziała czym co malować i jaką najlepiej farbę użyć ;). Ciekawe doświadczenia człowiek w podróży zdobywa! Kto by pomyślał, że Martyna zostanie MALARZEM i specjalistą z Polski do spraw wykończeniowych przy remontach :D? Ja na pewno się nie spodziewałam :P.

Pogoda była piękna. A ja pracowałam w tak wyjątkowych warunkach przyrody, że aż nie mogłam się powstrzymać, by nie robić zdjęć okolicy dookoła warsztatu. Budynek umiejscowiony był zaraz przy prawie pionowej górskiej ścianie. Jak na tę część Norwegii można było powiedzieć, że było wręcz upalnie. Dlatego też cały śnieg z górskich szczytów spływał tego lata, tworząc na skałach błyszczące, srebrzyste zacieki i wodospady :). Niezapomniane widoki. Geir jest artystą i na szczęście znał to uczucie, gdy serio musisz rzucić wszystko i np. zrobić zdjęcie ;). Nie spinał się zatem w ogóle, gdy widząc przez okno zjawiskowe chmury, czy wyjątkowe światło odkładałam pędzle, zamykałam puszkę z farbą i pędziłam na zewnątrz, by uwiecznić moment :). Między innymi dzięki temu mam tyle wspaniałych zdjęć, które zrobiłam podczas pracy ;). Oczywiście pracę wykonywałam solidnie i porządnie ;). Nie było się do czego przyczepić… (przynajmniej mam taką nadzieję ;)…)

Po pracy udaliśmy się do domu na kolację. A po posiłku, w końcu znalazł się czas na wyprawę. Niestety było już dość późno, ale koniec końców zdecydowaliśmy się z Erlendem wybrać się na górską wędrówkę :). Jak zdecydowaliśmy, tak też zrobiliśmy. Tata chłopaka podwiózł nas na drogę prowadzącą na szczyt, a z tego miejsca ruszyliśmy już pieszo.

Na dzień dobry, a raczej na dobry wieczór, powitały mnie moje ukochane multebær (inaczej malina moroszka, albo malina nordycka, ZŁOTO LASU, poświęcę jej osobny post, bo to jeden ze wspanialszych owoców na naszej Ziemi <3). Nazrywałam całe garści i obżarłam się ich do oporu, tak dużo ich było na tym podmokłym terenie. Na całe szczęście Erlend nie przepada za tymi owocami, dzięki czemu wszystkie maliny, które spotkaliśmy na naszej drodze, pożerałam JA :)! Szybka podróż na szczyt nie będzie możliwa :P. Po drodze za dużo pięknych widoków, które trzeba uwiecznić i malinowych pól, które trzeba ogołocić ;)! Mniamniamniammmm <3!!! Ach jak ja tęsknię za tym smakiem świeżej moroszki…!

Pomału kroczyliśmy w górę rozmawiając i podziwiając wspaniałe północno norweskie krajobrazy. Skały, z których zbudowane są na tym obszarze góry mają w sobie coś niesamowitego. Nie dość, że wyglądają, jakby stworzone były z jakiegoś szlachetnego metalu, to jeszcze porysowane są milionami wyżłobień i ozdobione wodnymi zaciekami oraz śniegiem, co sprawia wrażenie, że płaska powierzchnia staje się trójwymiarowa.

Po drodze natrafialiśmy na tropy łosi i wiele nieznanych mi do tej pory porostów.

Pierwszym postojem było miejsce, z którego widok rozpościerał się na jezioro znajdujące się po drugiej stronie drogi, otoczone szczelnie górami. Z drugiej strony natomiast panorama rozpościerała się na szarosrebrzyste szczyty. Na jednym z nich można było nawet zauważyć metalowy sześcian, który właściwie nie wiem czym do końca był ;). Dość specyficznie wyglądał na samym czubku skał.

Po godzinnym marszu krajobraz zaczął się nieco zmieniać, a ścieżka coraz bardziej pięła się w górę. Widoki natomiast stawały się coraz bardziej imponujące. Udało nam się też trafić na pole usłane przeróżnymi roślinami, m.in. wypatrzyłam nam widłaki (tak mocno chronione w Polsce), słodkie krzaczki z multebær, moje ukochane wełnianki (kwiatki) i karłowate brzozy (w tym klimacie, zwłaszcza na górskich szczytach brak większych drzew). Po prostu pięknie <3!

Wybiła 21, co oczywiście nic nie znaczyło, bo dzień polarny nie pozwolił słońcu się schować i noc była nadal dniem. Ciężko w tym klimacie dać wypocząć ciału, bo umysł jakby od ciągłego dnia, zdaje się nie uznawać czegoś takiego jak zmęczenie… Dziwne uczucie, taki dzień polarny. Niby już trochę jestem w tej Norwegi i z ciągłym dniem mam styczność na co dzień, ale jednak ciężko się przyzwyczaić (jak się później okazało dzień polarny to zbawienie w porównaniu z okrutną i ponurą nocą polarną (!), o której też napiszę…).

Dotarliśmy do miejsca, z którego można było zobaczyć dokąd wiedzie autostrada E-6, ta, która mnie tu doprowadziła :). Wyglądała teraz jak cieniutka ścieżynka pośród gęstwiny drzew, które to natomiast znajdowały się pośród wysokich gór. Przyuważyłam również górę Kråkmo, za sprawą której znalazłam się w Mørsvikbotn :). Ach, w tej Norwegii to widać jak potężna jest Natura <3!

Tu postanowiliśmy na chwilę przysiąść i odpocząć, oczywiście Erlend zabrał ze sobą kawę (norweskie zwyczaje ;)), napiliśmy się zatem i przekąsiliśmy coś (choć ja specjalnie głodna nie byłam, gdyż co chwilę znajdowałam złoto lasu – moje ukochane multebær <3).

Ścieżka zmieniła się z leśnej, na bardziej odkrytą i skalistą. Kamienie były dość śliskie za sprawą spływającej po nich wody. Trzeba było bardzo uważać, by nie stracić zębów, albo się nie połamać ;).

Z każdym krokiem w górę odsłaniała się przed nami coraz piękniejsza i szersza panorama. Góry, jeziora i lasy aż po sam horyzont.

Nagle, przed moimi oczami ukazała się ogromna śniegowa czapa! Śnieg w środku lata! No nieźle. Oczywiście wlazłam na śnieżno-lodową pokrywę. Nie byłabym sobą, gdybym nie pobawiła się na śniegu w środku lata :P. I tak oto zrobiłam sobie ślizgawkę jak za dawnych, dziecięcych lat, rzucaliśmy się śnieżkami (dość twarde, bo to właściwie nie śnieg był a firn, czyli coś pomiędzy śniegiem a lodem…). Bolesne śnieżki, ale cóż, jak się bawić, to na całego, nie ;)?

Gdy nacieszyłam się już śniegiem, postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę. Była już 22 i pogoda zaczęła się nieco zmieniać. Na niebie zaczęły pokazywać się ciemniejsze chmury i zaczął wiać chłodny wiatr. Ale jak zaszliśmy już tak daleko, to nie ma mowy o wracaniu do domu. Idziemy na szczyt! Najwyżej nas zmoczy deszcz. Z cukru nie jesteśmy – przeżyjemy :)!

Na dole zaczął pojawiać się widok maleńkiego z tej perspektywy Mørsvikbotn, widzieliśmy też charakterystyczną, trójkątną górę oraz w końcu zobaczyłam, co kryje się za murem gór, przez które prowadził tunel – droga na południe.

Po drodze mijaliśmy coraz większe głazy i większe przeszkody, wypływające znikąd strumienie (nawet z wewnątrz skał :P), śliskie powierzchnie i bagna. Widoki jednak wynagradzały każdy trud wędrówki.

Była już 23… A tu nagle niespodzianka. W końcu zaczął pokazywać się widok, ukryty do tej pory po drugiej stronie szczytu. To oznacza, ze cel jest blisko :)!

Ścieżka zmieniła się całkowicie. Teraz maszerowaliśmy już jedynie po wielkich głazach i skałkach, poprzedzielanych mniejszymi i większymi szczelinami i przepaściami. Niestety pogoda wcale nie stawała się lepsza, a co gorsza, robiła się coraz bardziej mroczna, mglista, zimna i zapowiadająca burzę, a co najmniej deszcz, który zapewne już dość mocno lał na otaczające nas szczyty ;).

W końcu, po prawie pięciu godzinach wspinaczki dotarliśmy na sam szczyt! Juhuu <3! Udało się :)! Widoki rozpościerające się z każdej strony były wprost nieziemskie (a może jak najbardziej ziemskie? :)). Z jednej strony maleńki Mørsvikbotn i fiord nad którym jest położony (akurat był odpływ i było widać jak daleko woda się cofa w głąb morza), a za nimi pasmo gór i widok zza nich, z drugiej strony ciąg dalszy fiordu i pięknie zarysowane szczyty wokół niego, za nami zaś rozciągające się górskie wierzchołki i lasy. Niesamowity widok. Co więcej! Udało mi się wypatrzeć dom Erlenda oraz dom Sissel i Geira, czyli mój obecny azyl :). Maleńkie budyneczki, jak znaczki pocztowe ;).

Pogoda zmieniła się już diametralnie. Na szczycie powitała nas mgła, zimny wiatr i mnóstwo chmur. Przez chwilę nawet zaczął kropić deszcz. Na szczęście pogoda względnie się ustabilizowała i mogliśmy rozpalić obiecanego grilla :). Erlend wiedząc, że z mięs jadam jedynie ryby, wyciągnął z plecaka łososia, specjalnie dla mnie, dla siebie natomiast wziął jakąś kiełbę (ech, ciężko tych norwegów  nawrócić na bezmięsną dietę ;)…). Postawiliśmy grillową tackę na skale i zaczęliśmy przygotowywać jedzonko :).

Zrobiło się ciemno i ponuro, chmury spowiły już gęsto całe niebo i zaczęły wróżyć niezłą burzę, wiało niemiłosiernie, a my w najlepsze grillowaliśmy sobie na samym czubku góry Mørsviktinden. Świetny plan, nie ma co ;). Gdy jedzenie się podgrzewało, mieliśmy czas by obfotografować surową i nieco ponurą panoramę (tak, Erlend też jest nieźle zakręcony na punkcie fotografii, przynajmniej nie marudził, że co chwilę się zatrzymuję, by cyknąć coraz to nowe zdjęcie ;)). Gdy nacieszyliśmy oczy widokami, a jedzenie jeszcze nie było gotowe, mieliśmy czas by pogadać i skryć się za skałami, by nie przewiewał nas na wylot zimny wiatr. Bardzo miło nam się rozmawiało. Jakaś dobra energia się między nami wytworzyła wtedy. Może to te górskie widoki i wspólnie odbyta wyprawa, a może coś zaczęło się dziać między nami? Hmm… Ciekawe jak to się wszystko potoczy… ;P

Jedzenie gotowe! Po 12 w nocy! Szaleństwo. Posiłek o takiej porze zdecydowanie nie sprzyja byciu fit ;). Nałożyliśmy sobie kolację, czy może śniadanie (?), w końcu środek nocy, tak samo daleko od wieczora, co do rana :P. Erlend niósł na swych plecach normalne (ciężkie, ceramiczne) talerze, dzięki czemu przyjemnie nam się jadło w dziczy ;). Pyszne grillowe danie składało się zatem z łososia, sałatki ziemniaczanej, kawy oczywiście i… piwa Nordland Pils (najbardziej znane północno norweskie piwo) ;). W sumie środek nocy środkiem nocy, ale po tym wspinaniu się na szczyt, trochę nawet zgłodniałam ;).

Po jedzeniu wstaliśmy jeszcze na chwilę na skraju góry i podziwialiśmy widoki. Jakieś takie ogromne szczęście mnie ogarnęło, że z wdzięczności za całą wycieczkę, przyrządzenie grilla i w ogóle za ogarnięcie całej wyprawy i wyposażenia, uściskałam Erlanda. Hmm, było całkiem miło, ale i całkiem niezręcznie, bo w końcu to brat mojej pracodawczyni ;).

Zaczęło robić się już bardzo późno, a przed nami jeszcze długa droga w dół, do domu. Koniec końców ze szczytu zebraliśmy się chwilę przed 1:00… No cóż… następna nocka zarwana :P. Zaczynam się już chyba przyzwyczajać…

Schodziliśmy pomału po stromych zboczach, śliskich i niezbyt bezpiecznych półkach skalnych, skakaliśmy nad przepaściami i przeprawialiśmy się przez mniejsze i większe strumienie. Na każdym kroku towarzyszyły nam piękne widoki. Na szczęście nieco się wypogodziło i spokojnie mogliśmy wracać, bez obaw, że złapie nas burza.

W drodze powrotnej musiałam bardziej się skupić na tym, gdzie stawiam nogi, niż na robieniu zdjęć, dlatego też szło się szybciej ;).

Koło czwartej zaczęło się trochę przejaśniać i niebo przybrało całkiem ładne kolory. Przed piątą trafiliśmy w miejsce, gdzie skała była płaska i gładka jak stół. Co ciekawe, mnóstwo było na niej zacieków spływającej z gór wody, które tworzyły na skale ciekawy i kolorowy wzór. Niebo się zaróżowiło i wróżyło całkiem ładny dzień :).

Okazało się, że droga w dół prowadzi tą samą ścieżką, którą wybraliśmy się na wycieczkę pierwszego dnia. Tak oto znów znaleźliśmy się przy maleńkiej hytte. Byliśmy już mega zmęczeni. Byliśmy jednak już bardzo blisko domu, dlatego też postanowiliśmy iść dalej.

Ledwo powłóczyłam za sobą nogi ze zmęczenia. Aparat już dawno odwiesiłam na ramię i zajęłam się utrzymywaniem podstawowych funkcji życiowych, co by się nie potknąć, nie usnąć w marszu, albo nie zabić w jakiejś szczelinie :P.

W końcu, po wielu trudach i znojach bardzo sympatycznej wyprawy, dotarliśmy do domu koło 6:00.

Niezły trip odwaliliśmy, nie ma co :D. Zaczęliśmy wycieczkę po 19, a skończyliśmy o 6 rano! PONAD 10 GODZIN na wyprawie :D! Istne szaleństwo. A miała to być lekka i przyjemna wycieczka :D. Taaa… Na pewno :D. Przyjemna, owszem, ale lekka… nigdy w życiu :D!

Tak wyglądała nasza szalona wyprawa na 982 metrowy szczyt góry Mørsviktinden. Niby niska górka, ale trzeba pamiętać, że w Norwegii wycieczki często zaczyna się od zera, czyli prawie od poziomu morza. Dlatego też nawet taki „pagórek” potrafi dać ostro w kość.

Pożegnaliśmy się z Erlendem. Podziękowałam mu za wspaniała wycieczkę, przytuliliśmy się na dobranoć i każdy poszedł w swoją stronę. On do domu (biedak, miał jeszcze z 20 min marszu), a ja ledwo żywa, prawie nic nie widząc na zmęczone oczy, otworzyłam cichutko drzwi do domu Sissel i Geira. Ostatkiem sił umyłam zęby i napiłam się pysznej kranówki… Później, ledwo wdrapałam się do mojego pokoju, przywitałam się z uradowaną Irją i padłam na łóżko jak martwa :D.

W pokoju było przyjemnie rześko i chłodno. Wślizgnęłam się pod kołdrę i już miałam iść spać, ale jeszcze na chwilę włączyłam przeklętego facebooka, co by się dowiedzieć jak tam Erlend, i czy dotarł już do siebie. I tak jeszcze z pół godziny patrzyłam w głupi ekran telefonu pisząc i rozmawiając ;).

Moje ciało jednak krzyczało o ratunek i odpoczynek, dlatego też wyłączyłam telefon i błyskawicznie usnęłam. Szczęśliwa i wykończona. Pomimo ogromnego wysiłku włożonego w wycieczkę, zdecydowanie nie żałuję :)!

Piękne doświadczenie być na szczycie góry, gdy zaraz może się okazać, że rozpęta się ogromna burza z piorunami :D!

Ach ten Mørsvikbotn <3…

A zaraz trzeba się obudzić i iść do pracy! W końcu już poniedziałek…

Martyna Opublikowane przez:

4 komentarze

  1. Jola
    9 kwietnia 2017
    Reply

    Szalona wycieczka, spory wysiłek, ale za to jakie fajne zdjęcia.
    Kiedyś musisz mnie tam zabrać (jak będę na emeryturze 😉 ) ale czy dałabym radę?

    • Martyna
      9 kwietnia 2017
      Reply

      Dzięki Mamo :)!
      Na pewno dasz rade :)! Pojedziemy, tylko musisz w końcu znaleźć czas… 😉

  2. JustaK
    8 czerwca 2017
    Reply

    Dzieki za interesujacy artykul, terez bede tu wpadac czesciej 🙂

    • Martyna
      9 czerwca 2017
      Reply

      Dzięki :)! Cieszę się, że podobają Ci się moje teksty :)! Zapraszam i pozdrawiam :)!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *