Obudziliśmy się chwilę po 9:00, wylegliśmy z ciepłego już śpiworowego kokonu, postawiliśmy stopy na otaczającej nas trawie i rozejrzeliśmy się dookoła. Dech w piersi zaparło mi z zachwytu! Tego dnia Værøy pokazała nam to, co ukrywała dnia poprzedniego.
Przede mną kamienista plaża i otwarte, leciutko falujące morze, z zarysowanymi na nim zamglonymi wysepkami Lofotów, za mną natomiast jeszcze większe zdziwienie! Przez noc, po środku wyspy, wyrosła ogromna ściana górskich szczytów, owiewanych magicznie mglistym wiatrem. Wszystko wskazywało na to, że dziś pogoda będzie znakomita. Delikatnie przedzierające się przez chmury promienie słońca powoli okrywały całą wyspę, a otaczająca wszystko mgła zaczęła powoli opadać. Rosa pod stopami orzeźwiająco budziła nas do życia. Świeży wiatr lekko podsycony morską, słoną bryzą oraz górską wilgocią wdzierał się do naszych płuc <3. Jej, żyć nie umierać <3! Mogłabym spędzić życie na tej wyspie (no może nie całe, bo pewnie by mi się znudziło, ale trochę życia to na pewno ;)).
Ze względu na wczorajszy deszcz, wszystkie moje ubrania były przemoczone do suchej nitki, a znaleźć cokolwiek w plecaku spiesząc się na umówione spotkanie, było jak walka z wiatrakami. Zostałam zatem obdarowana szarawarami Øysteina, przyodziałam pożyczony zeszłego wieczoru wełniany sweter i założyłam buty, którymi obdarował mnie Magne (moje trapery mogłam wykręcać z wody, a sandały zaginęły w akcji dnia poprzedniego).
No to pora iść do pracy. Pomaszerowałam sama, podziwiając po drodze przepiękne krajobrazy. Po prawej stronie szumiące morze, po lewej zaś obozowisko uczestników festiwalu i majestatyczne pasmo gór.
Po paru minutach dotarłam do VegetarKarneval – mojego nowego miejsca pracy, na najbliższe kilka dni. Przywitałam się z Carin i Haną, które ucieszyły się na mój widok i zaproponowały vege śniadanko. Jako że przybyłam do nich na głodniaka, to jedzonka nie odmówiłam :). Otrzymałam śniadanie mistrzów, w postaci płatków owsianych ze świeżymi owocami, jagodami goji i bakaliami, a wszystko zalane mlekiem sojowym. Mmm, mówię Wam, było PRZE-PYSZ-NE! 🙂
Najedzona i gotowa do pracy zapoznana zostałam z moimi obowiązkami w kuchni. Dostałam specjalny, stylowy ubiór oraz kwiatek we włosy, by poczuć się jako członek wagonowej ekipy. Moim zadaniem było wyciskanie świeżego soku z pomarańczy. Nie ma na co narzekać, zwłaszcza, że co jakiś czas mogłam skosztować pysznego napoju, choć sama maszyna była dość wiekowa i po pewnym czasie, dało się odczuć pracujące mięśnie ręki i lekkie zmęczenie :). Godziny mijały, a pogoda zaczęła się zmieniać na coraz ładniejszą i bardziej słoneczną. Robiło się też coraz cieplej. W pewnym momencie, po 11:00, mgła całkowicie opadła na wyspę i tak zawisła w powietrzu, że nie było widać praktycznie nic, natomiast koło 13:00 zniknęła całkowicie, a na niebie pojawiło się gorące słońce. Widoki stawały się coraz bardziej przejrzyste i klarowne, na morzu zaczęło pojawiać się coraz więcej wysepek, a zza gór pojawiały się resztki zalegającej po drugiej stronie wyspy mgły.
Czas płynął, atmosfera była przyjemna i pełna pozytywnej energii. Po 14 okazało się, że zasłużyłam na pyszny obiad, w ramach dbania o pracowników ;). Zasiadłyśmy więc z Carin (wspaniała, wesoła babeczka, z którą tematy się nie kończyły, a uśmiech nie schodził z naszych twarzy) i otrzymałyśmy szamanko od Hany. W skład naszego obiadu wchodził świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy, a do tego jajko sadzone posypane ziarnami, smażone pomidory, oliwki, fasolka w sosie pomidorowym, coś dziwnego z soi oraz ziemniaki, a wszystko pod pierzynką zielonych kiełków, bodajże słonecznika <3! BYŁO WYŚMIENITE, zwłaszcza, że już zaczynałam trochę głodnieć :)! Niestety Carin następnego dnia z rana musiała wyjechać, więc obiecałam, że odwiedzę ją jeszcze wieczorem.
Popracowałam do około 15:00 i wróciłam do naszego obozowiska, gdzie przybyło więcej osób. Nowymi towarzyszami była Wilma pochodząca z RPA, Rich z Anglii oraz Vanja z białoruskimi korzeniami, z Holandii. Oczywiście momentalnie się zaprzyjaźniliśmy i od tego momentu już razem chillowaliśmy przy naszym obozowisku, którego centralnym punktem był kulisty grill, otoczony dla bezpieczeństwa kamorami.
Jako, że pogoda się poprawiła i słońce nieźle zaczęło przygrzewać, obwiesiliśmy wiśniowego busa naszymi przemoczonymi ciuchami i butami. My natomiast mogliśmy się przebrać w bardziej letnie stroje, gdyż temperatura zaczęła sięgać dość krytycznych, jak na Norwegię parametrów, czyli około 25-30 stopni.
Wygrzewaliśmy się w słoneczku przy dźwiękach PSY TRANS muzyki otaczającej nas z każdej strony, popijając piwko i czasem dzieląc się zielonym skrętem, rozmawiając, śmiejąc się, grillując, poznając się wzajemnie i wymieniając poglądy na życie i świat. W tych ludziach było po prostu czuć wylewającą się pozytywną energię, którą dzieliliśmy się nawzajem i obdarowywaliśmy nią wszystkich dookoła.
Rafał nie mając ochoty spędzać z nami czasu, zajął miejsce w aucie i poszedł tam spać, choć mój namiot był już rozłożony i gotowy do przyjęcia gości. No cóż… jego wybór. Nie chce się integrować, to przecież nikt go nie będzie zmuszać, w końcu wszyscy jesteśmy dorośli i nikt nikim na siłę opiekować się nie będzie.
Po paru godzinach, gdy znudziło nam się wylegiwanie, postanowiliśmy wybrać się na przechadzkę po wyspie. Górskie szczyty majestatycznie otoczone były mglistą zasłoną, a woda zaczęła przybierać złotawy odcień. Zaczęło robić się chłodno, więc znów zostałam obdarowana szarawarami, tym razem od Wilmy ;). (i po co ja brałam plecak i swoje ubrania? :D)
Koło 23 wróciliśmy coś przekąsić, chwilę posiedzieć i posłuchać gitarowych dźwięków Magne.
– nagranie trochę się trzęsie, ale można poczuć klimat ;)).
Później wybraliśmy się już tylko z Øysteinem, bo innym się nie chciało, pod główną scenę, by posłuchać muzyki i dostać obiecane żarełko z mojej vege kuchni. Otrzymaliśmy pyszną tortillę, pożegnałam się z Carin, a zarazem przywitałam z mamą Hany, która przybyła do pomocy, po czym poszliśmy dalej za dźwiękami muzycznych bitów.
Dotarliśmy pod scenę i tam zalegliśmy przysłuchując się wkradajacej się coraz głębiej w głowę muzyce i podziwiając otaczającą nas naturę i krajobrazy. Czas płynął, a my bezustannie mogliśmy oglądać zachód słońca, który przeobrażał się we wschód. Dziwne zjawisko, zwłaszcza dla kogoś jak ja, kto zupełnie nie był przyzwyczajony do dnia polarnego.
Niebo nad wodą było dość zachmurzone, i tylko gdzieniegdzie przebijały się promienie, później słońce schowało się za wystające zza horyzontu góry, by po około pół godzinie znów pokazać się na niebie już w całej okazałości, by znów schować się za następnym szczytem i znów się pokazać, trzeci raz się schować za najwyższy szczyt i zaraz po tym już pokazać swe piękno w całej okazałości na cały dzień. 3 zachody i 3 wschody na raz, niesamowite :)! Zwłaszcza, że słońce dawało magiczną, złotą poświatę i przez pryzmat mgły oświetlało swym niezwykłym blaskiem morskie fale.
Zmęczeni po dniu pełnym wrażeń, wróciliśmy do naszego obozowiska przed 5:00 i zalegliśmy w namiocie.
Tak minął drugi dzień na zaczarowanej wyspie. Nowa praca, nowi ludzie, ogromna ilość pozytywnej energii i szczęścia, przepiękne widoki, spacery, słuchanie psytransów, oglądanie fantastycznych zachodów i wschodów słońca oraz mijanie milionów pozytywnie zakręconych ludzi, uśmiechających się i pozdrawiających każdego na swej drodze. Dużo energii mi dał ten dzień <3! Dziękuję!
Jednak Værøy miała do zaoferowania dużo, dużo więcej :). Ponadto jutrzejszy dzień stał się dniem zwrotnym, decydującym o dalszych losach mojej norweskiej przygody, o czym wtedy jeszcze nie do końca wiedziałam :).
Co działo się podczas następnych dni dowiecie się już niebawem :)!
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz