ØKSFJORD I LODOWIEC JØKELFJORDEN

Po mega obfitym śniadaniu ledwo mogłam się ruszyć… Serio… czasem autostopowa dieta może dość mocno zaskoczyć bogactwem i różnorodnością produktów ;). Wgramoliliśmy się do auta i zjechaliśmy krętą drogą w dół, z powrotem na główną trasę. Wolfgang miał dziś w planie zobaczyć wioskę Øksfjord znajdującą się na końcu fiordu oraz podziwiać cielący się lodowiec Jøkelfjorden.

Jak to na norweskie drogi przystało, co i rusz mijaliśmy piękne górsko-morskie krajobrazy. W pewnym momencie zza lasu, na morskim horyzoncie zaczęły pojawiać się wysokie szczyty z ogromną czapą śnieżną. Niesamowity widok :).

Jako, że nie mieliśmy możliwości kąpieli już od dwóch dni, bacznie wypatrywaliśmy jakiejś fajnej miejscówki, by się umyć i ochłodzić (tak, ochłodzić (!), nie kłamię, w 2014 roku w północnej Norwegii było okrutnie gorąco, chyba z 30 stopni!). Słońce świeciło jak oszalałe, na niebie prawie nie było chmur, a temperatura, jak na Norwegię, była wręcz tropikalna, spokojnie z 30-35 stopni!

W końcu naszym oczom ukazała się rzeka ze sporą niecką wodną, osłoniętą od drogi drzewami. Miejsce idealne, kąpiemy się tutaj!

Poszłam na pierwszy ogień ;). Zgarnęłam swoje rzeczy i pomaszerowałam w stronę rzeki. Woda okazała się lodowata! Na szczęście przy brzegu nie była głęboka, więc mogłam wejść do niej po kolana i spróbować się wykąpać :P. Dobra, namydliłam się (eko mydło, nie szkodziło wodzie i przyrodzie ;))…ale teraz to mydło trzeba spłukać! Mało tego! Postanowiłam umyć też włosy… Początkowe szybkie zanurzenie głowy nie było wielkim problemem, jednak teraz trzeba było się zanurzyć… Odłożyłam wszystkie narzędzia na brzeg i po dość długim przełamywaniu się (zdążyłam się już ugrzać w słońcu), w końcu dałam nura . Uczucie wspaniałe, ale temperatura wody zamrażała mi mózg :P. Jednak po pierwszym nurkowaniu, okazało się, że nie ma aż takiej tragedii i nawet udało mi się trochę popływać, co prawda niezbyt długo, ale zawsze coś ;). Wylazłam z wody, osuszyłam się i wróciłam w stronę auta.

Po mnie do „łazienki” poszedł Wolfgang, a ja w międzyczasie, gdy on zażywał kąpieli, wyhaczyłam na poboczu mały wodospad, z którego piłam krystalicznie czystą wodę i uzupełniłam nasze butelki. Ach, norweska, źródlana woda to jest coś wspaniałego. Nigdzie nie piłam lepszej wody niż w Norwegii <3. Zdecydowanie polecam :).

Wykąpani, czyści, lekko zmarznięci, ale szczęśliwi i naładowani pozytywną energią, ruszyliśmy w dalszą drogę w stronę Øksfjord. Widok na lodowiec towarzyszył nam już przez całą drogę. Mijaliśmy tunele, farmy łososiowe, maleńkie wioski, piękne miejsca widokowe i wspaniałe krajobrazy.

Dotarliśmy do miejsca, gdzie droga została wybudowana w miejscu, gdzie kiedyś stała góra. Było to mocno widoczne, gdyż owa góra została dosłownie ścięta i usunięta na potrzeby zrobienia przejazdu. A formy w kamieniu kształtowały się na fantastyczne obrazy natury, które niegdyś ukryte były wewnątrz skał.

Na tym etapie podróży Wolfgang stwierdził, że właściwie to chyba nie ma po co jechać do tej małej wioski na końcu fiordu – Øksfjord i lepiej będzie, jeśli poświęcimy ten czas na drugą część wycieczki – oglądanie cielącego się lodowca po drugiej stronie fiordu. Też wydało mi się to lepszym pomysłem.

Zawróciliśmy więc i ruszyliśmy z powrotem. Podczas jazdy przywitała nas przemiła niespodzianka. Otóż, po środku drogi przechadzał się renifer. Ot, jakby nigdy nic, szedł sobie środkiem ulicy i nic nie robił sobie z przejeżdżającego naszego auta i rowerzysty, który jechał w jego stronę ;). Gdy rower był za blisko renifer odskoczył na pobocze, do pobliskiego lasu, aby zaraz później znów wparadować z całym impetem na asfalt i prezentować przedziwne pozy oraz czynić poranną toaletę :D.

Gdy zwierzak pobiegł w swoją stronę, ruszyliśmy dalej. Po drodze minęliśmy jeszcze jednego renifera, który był bardziej wstydliwy i od razy pobiegł do lasu. Widok lodowca zaś zapierał dech w piersiach! Aż trudno było oderwać wzrok od tych widoków. Dobrze, że nie ja musiałam prowadzić samochód, bo chyba jechałabym 0,5 km/h :P.

A te renifery w Finnmarku to serio sypią się jak z rękawa. Nie minęło kilka minut, a już pojawił się następny ;). Tym razem chyba wyścigowy, bo zamiast uciec na pobocze, czy odskoczyć gdzieś w krzaki, to postanowił truchtać sobie przed nami i torować nam drogę, pewnie nieco się przy tym stresując… Nie chcieliśmy go straszyć, ale nie mieliśmy też całego dnia, by wyjechać z tego fiordu, więc powolutku podążaliśmy za zwierzakiem, aż udało nam się go ostrożnie wyprzedzić. Wtenczas, gdy ren zauważył, że został wyprzedzony, nagle odechciało mu się biec i stanął za nami na środku drogi ;). Śmieszne zwierzęta, a jak pokracznie i słodko biegają <3!

W końcu koło 14:30 dotarliśmy do miejscowości Jøkelfjord, skąd mieliśmy podziwiać wspomniany wcześniej lodowiec Jøkelfjorden – jeden z jęzorów lodowca Øksfjordjøkelen.

Øksfjordjøkelen to dziewiąty, największy lodowiec kontynentalnej Norwegii. Znajduje się on na granicy Finnmarku i Tromp. Jego obszar wynosi 42 km2 . Najwyższy punkt lodowca to 1191 m., ale jego wysokość ulega ciągłym zmianom, ze względu na cielenie się lodowca. Pomimo tego, jest to najwyższy punkt Finnmarku. Øksfjordjøkelen, idąc za informacjami z wikipedii, to jedyny lodowiec w Europie, który cieli się bezpośrednio do morza.

Lodowiec Jøkelfjorden natomiast, to jęzorów lodowca Øksfjordjøkelen. Można go podziwiać z lądu (Jøkelfjord w Kvænangen) i z morza (wycieczki łodzią). Tam właśnie się udaliśmy.

Myślałam, że obejrzymy lodowiec z drogi, dość sporej odległości, ale Wolfgang miał inny plan. Kompletnie mnie zaskoczył, gdy podjechaliśmy do małego domku, w którym widniała informacja o rejsach pod sam jęzor lodowcowy. Mój niemiecki przyjaciel oznajmił, że płyniemy na wycieczkę i on z przyjemnością zafunduje mi bilet na łódkę. Byłam w szoku, ale nie powiem, bardzo się ucieszyłam z takiego obrotu sprawy ;). Bilet był dość drogi, w przybliżeniu ok 100 zł za osobę. Ach, wspaniały ten mój niemiecki przyjaciel :).

Dostaliśmy kamizelki ratunkowe, w które wskoczyliśmy, poczekaliśmy, aż zbierze się większa grupa i wsiedliśmy na motorówkę.

Pogoda była wspaniała, słońce było wysoko i świeciło ciepłymi promieniami, morska bryza rozbryzgiwała się na dziobie łódki, a orzeźwiające kropelki morskiej wody skrapiały nasze twarze :).

Pomału zbliżaliśmy się do jęzora lodowcowego. Cóż to był za widok! Byliśmy tam w lipcu, więc cielenia lodowca jako takiego podziwiać  nie mogliśmy, ale za to z lodu zrobił się silny wodospad, który spadając z górnej części wysokiej i masywnej góry – lądolodu, na koniuszek jęzora lodowca, tworzył przepiękną tęczę, która nadawała całemu widokowi jeszcze bardziej magicznego wyglądu.

Co prawda śniegu i lodu nie było za wiele zważając na to, że lato było wyjątkowo upalne ( a i ocieplenie klimatu robi swoje), jednak widok zrobił na mnie ogromne wrażenie! Nie mogłam się napatrzeć na ten wodospad, na cały lodowiec, na niebieskawy lód w lądolodzie i na tę niesamowitą tęczę :). Przepiękny widok. Masywne góry, na nich ogromna lodowa czapa i spływający wodospad i jęzor lodowca cielący się prosto do morza. Lepszej wycieczki Wolfgang chyba nie mógł mi zafundować :)! Ponadto to był pierwszy raz, gdy na własne oczy mogłam zobaczyć najprawdziwszy na świecie lodowiec i do tego tak przepięknie uwieńczony tęczą <3! Wspaniale :)! Szczęście i radość :)!

Narobiłam chyba z milion zdjęć. Gdy wszyscy byli usatysfakcjonowani, sternik zawrócił łódkę i wróciliśmy, gładko sunąc po tafli fiordu, podziwiając otaczające nas szczyty i połyskujące morskie fale.

Gdy dotarliśmy powrotem do samochodu, zdążyliśmy już nieco zgłodnieć, dlatego też, korzystając z pięknej pogody i uroków przyrody, postanowiliśmy coś przekąsić na molo. Zgarnęliśmy jakiś ser i chrupkie pieczywo i siedliśmy przy stoliku na falującym od wody pomoście. Tam natomiast czekał nas nie lada widok.

Otóż, do molo przypłynęła właśnie łódź, wracająca z połowu, a ryby, które zostały złowione, to istne potworki – jak się później okazało, były to zębacze…! Szarobure miały ciała, miękkie i flakowate, wielkie oczy i ogromne, ostre i wystające z paszczy zęby! Normalnie postrach mórz. Jak później wyczytałam, ryba nie jest wcale agresywna, żyje sobie na dnie morza, a wielkie, silne i zębiaste szczęki służą im do rozgryzania jeżowców, skorup ślimaków i krabów. Podobno też ich mięso jest specjałem na norweskich stołach i cieszy się dużą popularnością i wysoką ceną. Cóż… nie próbowałam, więc nie mogę się wypowiedzieć ;). A ci rybacy mieli pełne wiadro tych roboli. Niezły połów :).

Robiło się już późno, zbliżała się 16, a przed nami jeszcze długa droga do Tromsø, a podczas niej jeszcze kilka fajnych punktów do zobaczenia i na dodatek trzeba było zdążyć na promy ;). Podziękowałam Wolfgangowi za wspaniałą wycieczkę, na którą prawdopodobnie bym się sama nie wybrała, zapakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Jeśli jesteście ciekawi, jak wygląda taki rejs, to zobaczcie filmik organizatora wycieczek z Jøkelfjord:
(http://www.synatur.no/)

Niestety nasza wspólna podróż pomału dobiegała końca… już jutro Wolfgang poleci do Niemiec, a ja ruszę w dalszą drogę, w poszukiwaniu pracy i dobrych ludzi. Jednak jeszcze w następnym poście opowiem Wam jak minęły nam ostatnie godziny wspólnej podróży :).

Martyna Opublikowane przez:

2 komentarze

  1. Jola
    22 marca 2017
    Reply

    super wycieczka i pogoda Wam sprzyjała

    • Martyna
      22 marca 2017
      Reply

      Dzięki Mamo :)! To prawda, wycieczka była wspaniała, a pogoda wręcz niespotykana jak na tą część świata :). Buziaki :)!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *