PRAWIE JAK JASKINIOWCY

Co by nie znudziło nam się za bardzo spędzanie czasu na lądzie, zadbaliśmy też o to, by wypływać również na morze i posiedzieć nad wodą.

Po leśno-rzecznej wyprawie przyszedł zatem czas, by posiedzieć w słońcu nad brzegiem fiordu. Koło południa, po wykonaniu wszystkich porannych czynności, kąpieli, śniadaniu i ogarnięciu domu, wyszliśmy na pobliskie molo i legliśmy na dechach, wygrzewając się w ciepłych promieniach. Nagle usłyszałam znajomy odgłos dochodzący z głębi fiordu. „Sniff, sniff”. Wytężyłam wzrok i szukałam moich ulubionych Nise <3. Po kilku sekundach ukazało się całkiem spore stadko :)! Cudownie <3! Uwielbiam te zwierzaki :)!

Niestety, albo w sumie stety, upał był nie do zniesienia i znów przyszły nam do głowy głupie pomysły ze wrzucaniem się do wody. I tak po chwili cali, łącznie z ubraniami i butami, po kolei wylądowaliśmy w słonych, norweskich wodach przybrzeżnych ;). A woda była lodowata! Popołudnie spędziliśmy na suszeniu się, dalszym lenieniu i wylegiwaniu w słońcu i korzystaniu z ostatnich dni lata.

Wieczorem Erland zaproponował wodną przejażdżkę w nowe miejsce, znajdujące się po drugiej stronie fiordu. Powiedział, że jest tam ciekawa jaskinia, z fajnym widokiem. Wspaniale. Im więcej nowych, fajnych miejsc, tym lepiej :)! Było już przed 20:00, ale na szczęście dzień polarny jeszcze łaskawie oświetlał świat.

Wybraliśmy się zatem po łódź do doku i popłynęliśmy na wycieczkę. Oczywiście zabraliśmy ze sobą sprzęt wędkarski, żeby upolować sobie kolację. Mając nadzieję na pyszną makrelę, zatrzymaliśmy się w strategicznych, rybnych punktach i tam próbowaliśmy szczęścia. Długo nie musieliśmy czekać, bo po niecałym kwadransie, już mieliśmy wiadro pełne wymarzonych makreli oraz sei (polska nazwa tej rybki to czarniak). Udany połów. Jutro na obiad też zjemy pyszną rybkę :).

Gdy stwierdziliśmy, że ryb już nam wystarczy, ruszyliśmy dalej, podziwiając po drodze pobliskie góry i fiord okryty promieniami zachodzącego słońca.

Woda zamieniła się w lustrzaną taflę i odbijała cały świat jak w krzywym zwierciadle. Góry nagle stawały się płynne i przybierały iście psychodeliczne kształty, a i czasem nawet wytwarzały górzyste kulki, które unosiły się nad szczytami ;). Piękne widowisko <3.

Do brzegu przybiliśmy przed 21:00. Słońce pomału zachodziło okrywając szczyty i ich powyginane, wodne podobizny, ciepłym, pomarańczowym światłem. Przycumowaliśmy łódkę do przybrzeżnych kamieni i zostawiliśmy ją na tle pięknych okoliczności przyrody.

Dookoła nas zaczęły krążyć nasi połowowi przyjaciele – mewy, które szybko wyczuły, że nam się poszczęściło i czekały, kiedy i im coś się dostanie.

Akurat był odpływ, więc cały brzeg wyściełany był trawą morską i wodorostami, które sprawiały wrażenie, jakby ktoś pousypywał ogromne kupy morskiej zieleniny i ot tak zostawił na brzegu :P. Chodzenie po porośniętych i śliskich kamieniach było trudne i ryzykowne. Nie problem złamać nogę, czy chociażby skręcić kostkę na takim niepewnym podłożu… Zabraliśmy ze sobą całe rybie wiadro, żeby czasem mewy nie poczęstowały się naszym jutrzejszym obiadem i poszliśmy do tajemnego miejsca.

Początkowo weszliśmy przez leśną bramę, która pokazała dalszą drogę. Okazało się, że trasa prowadzi stromo w górę, po gładkich i śliskich, oblewanych przez wypływające ze skał strumienie kamieniach oraz niepewnych mchach i błotach :P. Zaczęła się wspinaczka.

Gdy minęliśmy pierwszy etap, naszym oczom ukazała się piękna panorama Mørsvikbotn. Droga wiodła dalej stromo pod górę. Na szczęście mogliśmy uzupełniać siły leśnymi owocami, które to gęsto rosły pod naszymi nogami. Podłoże też było ciekawe, bo usłane nie dość, że krzaczkami borówek i jagód, to poprzeplatane z miękkimi porostami, które sprawiały wrażenie bardzo miękkiego dywanu, prowadzącego do celu. Choć podejście było strome, to nie było długie i nie zajęło nam więcej niż 15 min.

W końcu mym oczom ukazała się obiecana jaskinia, która bardziej przypominała skalne zadaszenie. Cała konstrukcja wyglądała całkiem porządnie i spokojnie mogłaby robić za leśny dom, czy chociażby tymczasowe schronienie. Zanim jednak dokładnie się rozejrzałam, szybko uciekłam na skraj skał, by obejrzeć piękne widowisko, które zafundowało zachodzące słońce, kolorując pobliskie góry odcieniami czerwieni i pomarańczu <3. Przepięknie :)!

Po skończonym przedstawieniu mogłam oddać się eksploracji jaskini i pobliskich skał. Miejsce rzeczywiście było wyjątkowe. Płaski, skalisty teren, zbudowany z wielkich kamieni, na których umieszczone były dwa głazy, podtrzymujące płaską półkę skalną, tworzącą dach jaskini. Co więcej, jaskinia posiadała swój naturalny komin, gdyż kamienie ułożyły się w taki sposób, że była między nimi wąska szczelina, pozwalająca na ujście ewentualnego dymu z ogniska. Naturalna kuchnia :). I to jeszcze z jakim pięknym widokiem <3! Doskonałe miejsce, by przyrządzić pyszną kolację w dziczy :).

Erlend zajął się patroszeniem ryb, a ja podziwiałam zmieniające się kolory, na szczytach po drugiej stronie fiordu.

Gdy ryba była gotowa, siedliśmy w jaskini i rozpaliliśmy ognisko. I… okazało się, że zabraliśmy ze sobą wszystko oprócz rusztu na grilla. No cóż, coś trzeba wymyślić. Zabraliśmy się więc za szukanie jak najbardziej płaskich i cienkich kamieni. Na szczęście skała, z której zbudowane są góry jest krucha i zazwyczaj pęka na płaskie kawałki. W końcu udało nam się znaleźć idealny, kamienny ruszt.

Zawiesiliśmy go nad ogniskiem opierając na dwóch innych kamieniach i czekaliśmy, aż się rozgrzeje. Gdy patelnia była już gotowa, położyliśmy na niej makrele. Kamień nieźle się  rozgrzał. Ryba szybko się piekła i skwierczała, co chwilę dotykana przez gorące płomienie. Pierwszą zjedliśmy makrelę, a na drugi ogień poszedł sei. Przepyszna i zdrowa kolacja :). Szkoda tylko, że w środku nocy! Nic dziwnego, że przytyłam na tym wyjeździe. Nie dość, że pełno pysznego jedzenia dookoła, to takie piękne miejsca i nieskończone okazje do próbowania nowych smaków…:P Nie polecam jeść o 23:00 ;).

Po skończonej kolacji ruszyliśmy w drogę powrotną. W międzyczasie zdążyło zrobić się ciemno i droga wcale nie była łatwiejsza niż pod górę, zwłaszcza zważając na śliskie fragmenty trasy… Co i rusz a to osuwała mi się stopa na mchu, a to ślizgałam się po błocie, a to na śliskim, zagloniałym od wody skalnym podłożu.

Na szczęście cało dotarliśmy do łódki. Zapakowaliśmy się i najedzeni, popłynęliśmy z powrotem do domu. Zmęczeni leniuchowaniem zaraz po powrocie szybko legliśmy spać.

Na drugi dzień plan był już mniej ambitny i polegał na lenistwie, oglądaniu filmów oraz…jedzeniu :P.

Na obiad przygotowaliśmy makrelę z pieczonymi ziemniakami i surówką <3. Jeden z moich ulubionych norweskich obiadów :).

By nie siedzieć cały czas w domu, pojechaliśmy odwiedzić znajomego, mieszkającego w wiosce za tunelem – Kobbvatnet i tam znów mogłam podziwiać piękny zachód słońca, kolorujący górskie szczyty ciepłymi barwami.

Następnego dnia poszliśmy na grzyby, które w Norwegii nie dość, że rosną jak szalone, to są mega ogromne i rzadko robaczywe. I tak podczas krótkiej, wieczornej przejażdżki wzdłuż leśnej drogi, nazbierałam mnóstwo ogromnych kozaków, doskonałych na grzybową jajecznicę <3.

I tak mijały dni wolności. A już jutro po południu wracają gospodarze – Sissel i Geir i skończy się sielanka i wakacje ;).

Przyroda natomiast nie ukrywała, że lato się kończy i niebawem zagości w Norwegii jesień. Kwiaty już dawno straciły kolory, trawy robiły się żółtawe, a drzewa pomału zmieniały swoje kolory z soczyście zielonych, na jesienno złote.

Trzeba wykorzystać lato do ostatniego promienia słońca :).

Martyna Opublikowane przez:

2 komentarze

  1. JustaZ
    8 czerwca 2017
    Reply

    Musze powiedziec ze fajnie sie czyta twoje artykuly 🙂

    • Martyna
      9 czerwca 2017
      Reply

      Bardzo mi miło :)! Dziękuję i zapraszam częściej :).
      Pozdrawiam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *