PUSTO-PATO-STANY, CZYLI CIĄG DALSZY UKRAIŃSKIEJ PATOMAJÓWKI

Po skokach udaliśmy się na obiad, i tam mieliśmy zdecydować o dalszej podróży. Padło kilka pomysłów. A to nocnym pociągiem do Odessy, a to Kijów, a to pociągiem do niewiadomokąd, albo zrobić coś innego i pojechać na pustostany, znajdujące się nieopodal polskiej granicy nieopodal wsi Novy Yar ( Новий Яр)…

Chyba nie muszę mówić co wybraliśmy :D? Oczywiście, że pustostany i opuszczone mega dźwigi :D. Poszliśmy na szybkie zakupy, bo nie wiedzieliśmy, czy gdzieś na tych wioskach zastaniemy jeszcze sklep, wyposażyliśmy się w najważniejsze, imprezowe produkty oraz jedzenie i pędem ruszyliśmy na dworzec, by złapać jedną z ostatnich marszrutek jadących do Novego Yaru.

Zapakowaliśmy się naszą jedenastoosobową ekipą do małej marszrutki, wrzuciliśmy nasze plecaki i zajmując prawie całe auto ruszyliśmy ku pustostanom :P.

Z wiadomości praktycznych, marszrutka to taki cudowny środek transportu, że pomieści wszystkich pasażerów, którzy akurat chcą jechać, bez względu na to ilu ich jest :D. Także nie jest dziwne, gdy w 30 osobowym samochodzie nagle jedzie ponad dwa razy tyle osób i jeszcze dosiadają się nowi ;).

Po godzinie dotarliśmy do Nowojaworowska, próbując przy okazji odnaleźć na mapach miejsce, które będzie dla nas najbardziej dogodne, by wysiąść i pomaszerować do naszego pustostanu. Nie omieszkaliśmy też oczywiście zapytać kierowcy, który przystanek będzie dla nas najlepszy, na co on postanowił, ze po prostu nas podwiezie kawałek dalej, byśmy mieli prostą i krótszą drogę, jakieś 2-3 km na miejsce. Ach, kochani Ci Ukraińcy, zawsze mega pomocni, gdy podróżnik w potrzebie ;).

Gdy dojechaliśmy na miejsce była już ciemna noc. Na szczęście Przemek był już tu wcześniej i wiedział dokąd iść. Kierowaliśmy się zatem na dwa kominy górujące nad krajobrazem (widzieliśmy je jeszcze za jasności ;)). Wrzuciliśmy na plecy plecaki pełne prowiantu i ruszyliśmy polną drogą ku przygodzie.

Po pewnym czasie dotarliśmy na miejsce. Naszym oczom ukazał się ogromny cień budynku i usłyszeliśmy głosy niosące się z dachu pustostanu. Nasi tu są :D! Jak się okazało część znajomych umówiła się wcześniej z nami w tym miejscu ;). No to będzie grubo :D!

Weszliśmy do środka. Wielkie przestrzenie pustego, opuszczonego budynku robiły ogromne wrażenie. Każdy znalazł dogodne miejsce pod rozłożenie namiotu i po ówczesnym odgarnięciu kamieni, cegieł, szkła i śmieci, można było rozbijać obóz.

Jedni rozbili się na plaży (w jednym rogu budynku usypana była góra mięciutkiego piasku), inni na dachu, jeszcze inni w kuchni, a my na dancefloorze, czyli najlepszej miejscówce w całym domu :D.

Spanie jest, to można zacząć eksplorować to miejsce. Jako, że wszędzie były miliony dziur., przepaści, potykaczy, schodów i niewykończonych, niebezpiecznych krawędzi, musieliśmy wyostrzyć poziom uwagi.

Przespacerowaliśmy się w kilka osób do sąsiedniego domu, by zobaczyć, czy może znajdziemy tam coś ciekawego. Niestety były w nim jedynie pokruszone po całej powierzchni podłogi cegły, szkło, tynk i miliony piór (?). Skąd tu te białe pióra? Normalnie jakby ogromnego ptaszora coś rozszarpało w drobny mak :P. Przeszliśmy się dookoła, z nudów strasząc przy okazji koleżankę atakiem Zombie i pająków :D. Choć nie powiem, okolica wyglądała dość mocno apokaliptycznie… A i dźwięki naszych kroków stawianych na potłuczonych na ziemi cegłach i szkłach, sprawiały wrażenie jakby były wprost wyrwane z horroru :P. Okazało się, że schody w klatkach schodowych budynku zostały wyburzone i nawet nie ma szans, by dostać się na wyższe piętra. Zawiedzeni ruszyliśmy więc z powrotem do naszej miejscówki.

A tam już zaczęła rozkręcać się impreza, co prawda dopiero w jednym namiocie, ale za to jaka moc :D. Wpakowaliśmy się tam zatem najpierw w 4 osoby, kosztując mojego gruzińskiego wina, rocznik 2014 (raptem za jakieś 8 zł :P, ach Ukraina <3) oraz chlebowej wódki ozdobionej piękną etykietą, w które to alkohole zaopatrzyliśmy się we lwowskim markecie.

Namiot był mały, więc całkiem szybko zrobiło się ciepło i musieliśmy się otworzyć na resztę świata. Rozpięliśmy suwak, a tu nagle wbijają do nas cztery dodatkowe osoby… i o dziwo wszyscy się mieścimy w tym maleńkim dwuosobowym skrawku materiału :D. No to jedziemy dalej z imprezą :P. Ruskie techno w tle, a pośród nas krążyła chlebowa wóda, zagryzana chlebem oraz pyszne, gruzińskie wino :D. Jak się bawić, to się bawić :D…

Szybko jednak namiotowa impreza dobiegła końca, bo i skończyło się i picie, i jedzenie, a i upał stał się nie do zniesienia. Wylegliśmy więc na zewnątrz, błyskawicznie rozkręcając imprezę na pustostanowym dancefloorze :D. Były tańce, ruskie techno, sypały się hrywny i zewsząd unosił się kurz. Normalnie jak na profesjonalnej imprezie. A tu nie dość, że kameralnie, to jeszcze takie nietypowe i wyjątkowe miejsce :D.

Hitem wieczoru stał się późniejszy nasz hymn wyjazdu czyli piosenka: „Kto ma hrywnę, niech da hrywnę, zrywna k**wa BĘC :D!” oraz „I need hrywna, hrywna, hrywna is what I need” :D. (długo się zastanawiałam, czy zdradzić nasze piękne pieśni wieczoru, więc zostawię je tu po prostu bez komentarza ;)).

Impreza ciągnęła się do rana! W końcu wymęczeni przez wschodnie brzmienia udaliśmy się po kolei spać.

Rankiem, koło południa, większość ekipy była już na nogach i każdy poszedł w swoją stronę, by obejrzeć pustostan za dnia. O dziwo, zważając na zasięg i moc wczorajszej imprezy, wszyscy przeżyli i co więcej, byli cali i nie połamani. I całe szczęście ;)! No, poza skręconą wcześniej kostką i obitymi po ciemku kolanami ;).

Pochodziliśmy trochę po pustostanie krążąc między piwnicą, a dachem, zaglądając w przeróżne zakamarki i kąty. Moje buty po przebojowej nocy zmieniły kolor z czarnego na białe, aż trudno mi było je rozpoznać, przy wychodzeniu z namiotu :P.

Z dachu rozpościerał się niezbyt urodziwy, ale za to szeroki i interesujący widok na pobliskie fabryki, dźwigi, kominy, odkrywki, jeziora, pola i lasy. Ot typowa ukraińska wieś z kilkoma bonusami w postaci olbrzymich maszyn ;).

No ale jeśli już te maszyny, dźwigi i kominy tu są, i wcale do nich daleko nie jest, to koniecznie trzeba wybrać się na spacer by zobaczyć te cuda. Jak pomyśleliśmy, tak też zrobiliśmy. Zebraliśmy się większą grupką i ruszyliśmy na eksplorowanie okolicy. Po drodze krajobraz zdecydowanie nie zachęcał do jakiegokolwiek kontaktu z otaczającą nas przyrodą. Kałuże miały w sobie wszystkie kolory tęczy, a błoto wokół nich dziwny, brunatny nalot… Kąpieli zdecydowanie nie polecam!

Gdy dotarliśmy do komina, okazało się, że można na niego wleźć. Każdy próbował wejść po prowizorycznie zabezpieczonej drabince, ale jedynie Krystian i jego skręcona kostka odważyli się powędrować na sam szczyt.

Też próbowałam iść na górę, ale po nieprzespanych kilku nocach, ogólnym zmęczeniu i lekkiej niepewności co do stanu całej konstrukcji, jednak nie zdecydowałam się iść na samą górę. Ponadto komin ma jakieś 125 metrów, a miejsc do odpoczynku jest stosunkowo niewiele, więc nie chciałam już kusić losu (i tak jest dla mnie łaskawy, bo zawsze wychodzę cało z różnych szalonych pomysłów) i zlazłam na dół. Teraz oczywiście żałuję… Następnym razem wejdę na pewno :P.

Żeby bezczynnie nie czekać pod kominami, udaliśmy się by obejrzeć resztę terenu. I tak trafiliśmy do miejsca, w którym słychać było dziwne dźwięki. Nagle, nie wiadomo skąd pojawił się obok nas Ukrainiec, zapytał co my tu robimy. Jak odpowiedzieliśmy, że zwiedzamy, to chyba nie za bardzo chciało mu się wierzyć, ale przyjął to do wiadomości :P. Polecił natomiast byśmy uważali, bo ta fabryka działa i jest pod prądem! No dobrze wiedzieć. Osobiście myślałam, ze te urządzenia nie działają już od ponad 50 lat :D.

Poszliśmy dalej i trafiliśmy pod olbrzymią maszynę. Nie omieszkaliśmy też i na nią wleźć, ale szybko musieliśmy się stamtąd ewakuować, gdyż inny koleś już kierował się w naszą stronę, by również oznajmić, że tu jest niebezpiecznie, że wszystko tu działa i byśmy raczej tu nie chodzili.

Przeprosiliśmy i pomału kierowaliśmy się z powrotem pod kominy, by zobaczyć, czy naszemu koledze udało się wejść, a może nawet już zejść z komina. Gdy przyszliśmy Krystian już był niedaleko ziemi, poczekaliśmy więc na niego i razem wróciliśmy do naszego pustostanu. Idąc do domu przeszliśmy również przez sąsiedni budynek i wtedy zobaczy w końcu dowiedziałam się skąd tam tyle piór! Okazało się, że nie wiadomo skąd, na środku pomieszczenia rozszarpana jest puchowa poduszka, a całe pierze wysypało się na ziemię, lądując w licznych szczelinach i zaułkach, sprawiając, że miejsce to wyglądało dość upiornie.

Zbliżało się południe i nie chcąc spędzić tu następnej nocy, zjedliśmy wspólne, zbierackie śniadanie na plaży w kuchni, spakowaliśmy się i znów rozdzieliliśmy na mniejsze grupy, gdyż jedna – nasza, chciała jechać do Lwowa i może kupić jakieś tanie bilety na pociąg i wybrać się dalej na wschód, druga zaś grupa miała udać się w góry.

Pożegnaliśmy się więc i ruszyliśmy ku przystankowi, z którego po południu miała odjeżdżać marszrutka do miasta. Przybyliśmy na miejsce, ułożyliśmy się na trawie i wylegiwaliśmy się na słońcu, czekając na transport, który zdecydowanie za długo nie przyjeżdżał… Na przystanku nie byliśmy sami, dzięki czemu wiedzieliśmy, że samochód powinien się pojawić, jednak ani go było widać, ani słychać. Na szczęście w końcu po tylu deszczowych dniach wyszło słońce, więc nie narzekaliśmy zbytnio, że nic nie przyjeżdża i cieszyliśmy się z ciepła i słońca :).

W międzyczasie przybyła do nas grupa, która miała jechać w góry :D. Siedli z nami, i tak siedząc i gadając wspólnie zdecydowaliśmy, że po co nam jechać na wschód, czy w góry. Idźmy nad jezioro! W końcu to majówka, wypadałoby rozbić jakiś obóz, rozpalić ognisko, poopalać się i wykąpać w jeziorze :D. I tak ostało się 11 osób, których zbytnio nie trzeba było namawiać do decyzji o pozostaniu w Novym Yarze :D. Posiedzieliśmy jeszcze trochę, przyjechała marszrutka, połowa ekipy pojechała do Lwowa, by ruszyć na wschód, a nasza wspaniała jedenastka została na trawie :P. Posiedzieliśmy tak jeszcze trochę, leniąc i patrząc jak odjeżdża następne auto. Wysłaliśmy kilka osób, by kupiły jakiś prowiant na wieczór i ranek, czyli jakieś piwka, jedzenie na ognisko, owoce i wodę. Gdy wrócili, ruszyliśmy cztery litery i udaliśmy się wiejską drogą nad wodę.

Z tego co mówili miejscowi, jezioro miało być niecałe 2 km od przystanku, więc całkiem blisko. Idąc przez wieś i patrząc na zniszczone domy, wyglądające jak z jakiejś powieści, albo ze starego filmu, pomyślałam sobie, że przecież Ci ludzie mają gospodarstwa, a w tych gospodarstwach kury i krowy! A jak mają zwierzaki, to pewnie mają wiejskie jajka i świeże mleko. Szybko podzieliłam się moim pomysłem zorganizowania zdrowego posiłku. Wszyscy zgodnie postanowiliśmy zdobyć wiejskie skarby.

Po drodze zauważyliśmy jedną panią pracującą w polu. Zapytaliśmy się jej, czy wie może skąd wziąć jajka i mleko. I zaczęła się rozmowa. Pani zapytała skąd jesteśmy, a jak usłyszała, że z Polski, to okazało się, że jej córka w Polsce mieszka. Jaki ten świat mały :). Babeczka ucieszyła się, że może nam pomóc i co prawda sama gospodarstwa nie miała, a tylko pracowała u kogoś na polu, jednak zaprowadziła nas do kilku domostw, gdzie zapytała, czy nie mają jaj i mleka.

A tak w ogóle to straszna bieda na tej Ukrainie, zwłaszcza widać to na maleńkich wioskach. I ci ciężko pracujący ludzie, którzy siedzą przez cały dzień w polu, by zarobić parę hrywien, by mieć co do garnka włożyć… Przykre…

Babeczka wzięła mnie za rękę i powiedziała, bym poszła z nią popytać. Po kilku próbach znalazła się rodzina, która ma sporo kur i okazało się, że chętnie sprzedadzą nam jajka. Słysząc cenę, że za jedno jajko chcą 2 hrywny, czyli w przybliżeniu ok. 30 groszy, zdecydowaliśmy, że weźmiemy ich 40 i 3 litry mleka. Gospodyni nieco się zdziwiła, że chcemy aż tyle jaj, ale nie protestowała. A nas w końcu jest 11 osób, i do tego kilku chłopaków, więc wiejskie jajka pójdą na śniadanie jak ciepłe bułeczki :).

Na mleko trzeba było jednak poczekać, i mieliśmy po nie przyjść za 3 godziny. I dobra. Kogoś się wyśle. Zapłaciliśmy z góry i popędziliśmy, by dołączyć do reszty ekipy.

Spotkaliśmy ich na rozstaju dróg. Podobno już pomału z nas rezygnowali i myśleli, że uciekliśmy i pojechaliśmy sami do Kijowa :D.

Poszliśmy dalej, by znaleźć jakieś fajne miejsce, by rozbić obóz. Przeprawiliśmy się przez rwącą rzeczkę, uważając, by żadne jajko nie ucierpiało podczas podróży. Później przedzieraliśmy się przez las trzcin, aż w końcu jest! Wymarzone miejsce na majówkę! Mała plaża, dostęp do jeziora, miejsce na ognisko, sznurki do powieszenia prania i sporo płaskiego terenu pod namioty. Wspaniale <3!

Jako, że pogoda była względnie niezła, trzeba było skorzystać z okazji i w końcu się umyć :P. Ileż można być brudasem? Rozebraliśmy się i rzuciliśmy do wody. Jednak z chwilą gdy moja stopa dotknęła tafli wody, przeszył mnie mroźny dreszcz przez całe ciało, aż do czubka głowy! Ta woda była mega lodowata. Już chyba w Norwegii była cieplejsza! O co chodzi z tą majową pogodą?!

Stwierdziłam jednak, że jutro pogoda może być gorsza, a jednak fajnie by było być czystym, więc przemogłam się i brnęłam w głąb płytkiego jeziora, by w końcu się przemóc i zanurkować. Jezu! Jaka ta woda zimna! Gdy się zanurzyłam, mózg mnie rozbolał, a płuca odmówiły posłuszeństwa :D. Masakra!

Na szczęście nie byłam sama w tym szaleństwie! Wodny zawodnik Przemo i dwie inne osoby również odważyły się na podobny krok :D. Ech, ta majówka obfituje w same mocne doświadczenia! Jak nie skok ze spadochronem, to kąpiel w przerażająco zimnej wodzie!

No ale przynajmniej mycie zaliczone :D.

Rozbiliśmy namioty, powiesiliśmy pranie, nazbieraliśmy chrust, wysłaliśmy ludzi po mleko i rozpaliliśmy ognisko. Normalnie jak w domu. Siedliśmy wokół ciepłych płomieni i wyjątkowo kulturalnie piekliśmy sobie chleb, mięsożercy kiełby, ugotowaliśmy jajka i śpiewaliśmy piosenki przy przyjemnych dźwiękach ukulele. Ach, taki chillowy wieczór chyba był nam wszystkim potrzebny. Ugrzaliśmy się, i po północy udaliśmy do spania. W końcu będzie można odespać te szaleństwa :D.

Rano  dwóch naszych dzielnych towarzyszy – Przemek i Kuba oznajmili, że oni dziś wracają do Polski. O niee! Jak to?!

Przed ich wybyciem wybraliśmy się jeszcze na wspólne zwiedzanie pobliskich dźwigów, oddalonych raptem pół kilometra od naszego obozowiska. Im bardziej się do nich zbliżaliśmy, tym większe stawały się te żelazne potwory!

Gdy byliśmy tuż przy nim, ku naszemu zdziwieniu, przywitał nas strach na ludzi, który strzegł ogrodzenia otaczającego maszynę. Oczywiście poszliśmy dalej, no bo jak to tak :D?

Weszliśmy do środka i naszym oczom ukazały się wielkie, żelazne wnętrzności dźwigu. Ponadto okazało się, że w tejże maszynie ktoś jest i śpi… Na domiar złego słysząc nas, się obudził. Zatem już wiemy, ze te maszyny również działają i są używane do pracy, tyle, że nie bardzo wiadomo do jakiej, bo patrząc na ich stan, to wyglądają, jakby nikt ich nie ruszył od ponad 50 lat… Szybko uciekliśmy na zewnątrz i wróciliśmy na plażę.

 

Przemek i Kubica oznajmili, że jadą i nie ma co ich zatrzymywać. Poszli więc.

A my korzystając z pięknej, słonecznej pogody, siedliśmy na trawie i zaczęliśmy przyrządzać śniadanie <3. Wiejska jajecznica była wyborna, a płatki z mlekiem smakowały całkiem inaczej niż te ze sklepu. Normalnie niebo w gębie! Nagle zza trzcin wyłoniły się dwie postaci. Okazało się, że wracają nasi towarzysze :D. jednak nie tak łatwo wyrwać się z tej naszej patoli :P.

Okazało się, że rzeka, którą wczoraj przekraczaliśmy przybrała i stała się tak rwąca, że nie sposób było ją pokonać. Chłopaki wrócili zatem przez obóz, pogadali i poszli w drugą stronę.

A my na pełnym ludzie oddaliśmy się majówkowym czynnością, czyli kąpielom, praniu, wygrzewaniu, leżeniu, lenieniu się i odpoczywaniu. Powstał wtedy piękny obraz, zawierający w sobie kwintesencję całego dotychczasowego wyjazdu <3.

Zrobiło się późne popołudnie, a my nie za bardzo mieliśmy co jeść i co pić. Przegrupowaliśmy się zatem na dwie drużyny, z których bardziej liczna udała się do sklepu i na wieś, by zorganizować coś do jedzenia i w miarę możliwości domowe wino, kilka osób wybrało się na kominy, a dwie dziewczyny zostały w obozie i postanowiły pozbierać szczaw, by po naszym powrocie ugotować zupę szczawiową. Taak… 😛

Poszliśmy więc przez kleszczową, trzcinową łąkę, przedzierając się przez trawy i krzaki. Po pewnym czasie dotarliśmy do naszej znajomej gospodyni. Zapytaliśmy o jajka. Okazało się, że jajek ma mało, ale w sumie jeśli chcemy, to może nam sprzedać jajka od indyczki! Wow! Nigdy nie jadłam indyczych jaj :P. Nieźle. Jednak na jajka będziemy musieli poczekać jakieś 2 godzinki. Zapytaliśmy ją również o wino, ale niestety nie miała. Zaprowadziła nas jednak głębiej do wsi i poleciła popytać jej sąsiadów . I się zaczęło!

Zapukaliśmy do jednych, nagle pojawiła się pani, która wcześniej pomogła nam zorganizować jajka, ona też popukała do innych sąsiadów i tak zrobiliśmy poruszenie w całej wiosce :D. Okazało się, że WINO JEST! DOMICZNE <3! Wspaniale.

Od razu oczywiście dostaliśmy kubek by popróbować. Jedno czerwone i słodkie, drugie białe, wytrawne. Już po samym próbowaniu lekko zaszumiało nam w głowach, więc zrobiło się wesoło :P.

Zdecydowaliśmy, że weźmiemy 3 litry czerwonego i 6 litrów białego. Nieco rozluźnieni przez wino, stwierdziliśmy, że zdecydowanie nie chce nam się iść do sklepu! Po co? Będą jajka, mamy wino, może coś się jeszcze tu uda zorganizować :P.

No i dało się :D! Nagle wszyscy mieszkańcy wioski zaczęli nam coś proponować, a to ogórki kiszone, a to pomidory konserwowe, a to papryczki, a to suszoną rybę, chleb, normalnie jesteśmy w raju w maju :P.

Koniec końców skończyliśmy z 3 litrami czerwonego wina, 6 litrami białego wina, 2 chlebami, 4 słoikami domowych przetworów i kilkoma butelkami wody ze studni. I po co komu sklep :P.

No ale teraz trzeba czekać na jaja od indyczki… Ale przecież nie będziemy iść do obozu, bo nikomu nie będzie się chciało tu wracać, co to to nie. Szybko padł pomysł, żeby siąść sobie gdzieś pod płotem i przeczekać tę godzinę, przy kiszonym ogórku i butelce znakomitego wina.

I tak siedzieliśmy i piliśmy to wino, zagryzając ogórami, śmiejąc się i gadając, podziwiając zachód słońca i grając w śmiechową grę.. aż przyszedł czas na odbiór jaj. Udaliśmy się więc po nie i już mieliśmy ruszać z powrotem do obozu, gdy pojawiła się ekipa kominowa. I super. Wino to przedziwne miało działanie, bo nie czuć było tego, że stajemy się pijani, a coraz bardziej szczęśliwi, radośni i rozbawieni :D.

Słońce zdążyło już zajść i zaczęło robić się ciemno. Przeprawa przez trzciny i łąki okazała się jednak jak przejście do innego świata. Dość ciężko było ogarnąć drogę powrotną do domu. Niestety hektolitry wina wcale nie ułatwiały nam zadania, bo każdy postój kończył się kolejką z winnej butli :D…

W końcu, po jakichś dwóch godzinach przedzierania się przez mega chynchy, chaszcze, trzciny, wyboje, koleiny dotarliśmy do miejsca, które wydało nam się bardziej znajome niż inne. Nie da się ukryć, że po drodze przytrafiło się nam mnóstwo przygód, które niech zostaną jedynie w naszym gronie, bo nie sądzę, by nasz ówczesny stan jakkolwiek trafił w tym momencie do odbiorcy, czytającego o naszych przygodach w tej chwili ;). Po drodze, jakimś cudem, pomyśleliśmy również o ognisku, które mieliśmy rozpalić po powrocie, więc każdy znalazł swój kawał ściętego drzewa, czy gałęzi i wlókł je przez te dzikie brakścieżki, jak jakieś cenne trofeum :D. W końcu dotarliśmy do miejsca, z którego widać było znajome dźwigi. Mega się zgubiliśmy w tej ciemnej dziczy i nikt za bardzo nie wiedział dokąd iść. Na dźwigi idźmy, ktoś krzyknął. No dobra, to idziemy :D!

Nagle zza krzaków pojawiła się nieźle wkurzona Aneta, która pomimo złości uratowała nas z opresji i zaprowadziła do obozu. Cóż… okazało się, że byliśmy raptem 20 metrów stamtąd :D! No comment :D.

Dziewczyny były na nas mega wściekłe. My rozmiękczeni winem, wcześniej obiecywaliśmy że szybko wrócimy, ugotujemy coś i posiedzimy razem przy ognisku, a tu taka wtopa :P. Winnej ekipie jednak w tym momencie było wszystko jedno, przekąsiliśmy coś przy ognisku, ugrzaliśmy się przy płomieniach i po kolei jak kawki padaliśmy spać do namiotów. Impreza skończyła się błyskawicznie :D. Nie ma co. My jednak się wybawiliśmy po drodze. Szkoda tylko dziewczyn, które zbierały nieszczęsny szczaw, którego nawet nie wykorzystaliśmy…

Rano humory były mieszane. Dziewczyny nadal wkurzone, nie za bardzo chciały z nami gadać. Ale kurde co zrobić, gdy nagle ni stąd ni zowąd, impreza dopada Cię po środku niczego? Trudno.

Na śniadanie serwowaliśmy tym razem gotowane jajka od indyczki i od kurki. Ponadto chleb i przetwory, które ostały się z wczorajszej biesiady. Okazało się też, że Mikołaj dostał od spotkanego wczoraj Ukraińca kilka świeżych ryb, które wczorajszej nocy ktoś nawet wypatroszył. Niestety nikomu nie chciało się przyrządzać rybnego dania i biedne zwierzęta poszły na zmarnowanie, wyrzucone do jeziora…

Niestety humory niektórych osób niezbyt pozytywnie wpływały na resztę. Każdy jednak pomału myślał o powrocie i pomału ludzie zaczęli się zbierać. Ekipa się rozpadła. I tak zostaliśmy we trójkę, sami, Ania, Krystian i ja.

Jako, że byliśmy już tylko my i wcale nie chciało nam się nic robić, to postanowiliśmy się z niczym nie spieszyć.

Nagle zrobiło się mega upalnie, normalnie jak w piekarniku! Z nudów rozpaliliśmy wielkie ognisko, a ja poszłam się wykąpać w lodowatym jeziorze. Zaczęło się robić późno i w sumie nawet trochę zgłodnieliśmy. Na szczęście było jeszcze 6 wiejskich jajek od kurki… no i te ryby… 😀 Może jednak się nie zmarnują :P. Wyjęliśmy je z jeziora, nabiliśmy na patyki i zaczęliśmy piec nad ogniem. Ugotowaliśmy też jajka, a później kawkę. Niestety ryba bez soli, z patyka, okazała się niezbyt przepyszna… Ale przynajmniej się nie zmarnowała i ryby nie straciły życia na marne…

Siedząc przy ogniu, zauważyliśmy, że pogoda zaczyna się zmieniać i niebo z białego robi się niebieskie, później granatowe, a  później prawie czarne! Fale na jeziorze się wzmogły, a wiatr stał się silniejszy. Idzie wiosenna burza, jak nic!

Na szczęście byliśmy na tyle leniwi, że nie zwinęliśmy namiotu. Szybko wpakowaliśmy do niego cały nasz dobytek i siebie. Z chwilą gdy weszliśmy do środka zaczął padać deszcz, później zaczęła się prawdziwa ulewa z piorunami i błyskawicami!

Legliśmy więc na karimatach i nieco głodni poszliśmy spać. Po jakiejś godzinie pogoda w końcu wróciła do normalności i na horyzoncie pojawiły się słoneczne prześwity. Jezioro się uspokoiło i wiatr ucichł. To znak, że na nas czas. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy w stronę głównej drogi. Mijaliśmy wiekowe fabryki i przedziwne dźwigi, wyglądające jak małe słonie :P. Urocze.

Z głównej drogi szybko zgarnął nas bus i wywiózł na pace do większego miasteczka. Tam znaleźliśmy bar i szczęśliwi zamówiliśmy pyszne ukraińskie pierogi i kawę <3! Później znaleźliśmy miejsce na polu nieopodal, by rano mieć blisko do restauracji i poszliśmy spać.

Rano znów udaliśmy się na pyszne pierogowe śniadanko i kawkę przed dalszą podróżą do Polszy. Najedzeni i doładowani energią kawy wyszliśmy na wylotówkę. Jako, że nikt nie chciał się zatrzymać przy skrzyżowaniu, to udaliśmy się do zatoczki. Okazało się, że są tam sklepy bezcłowe. Ostało nam się trochę hrywien i mieliśmy ochotę je wydać. Niestety żaden sklep nie był otwarty… Dziwne.

Na szczęście szybko złapaliśmy stopa na granicę. Tam obkupiliśmy się w ukraińskie trunki i słodycze. Nagle pogoda zmieniła się diametralnie i zaczęło lać. A nas nie chciał nikt zabrać… Ponadto byliśmy na granicy samochodowej, której nie da rady przekroczyć pieszo!

No to co, stoimy w deszczu i łapiemy szczęście. A że nikt nie chciał nas zabrać, i do tego mieliśmy konkurencję w postaci starych babek bez zębów, postanowiliśmy łapać stopa na polskie paszporty i pytać kierowców, czy czasem nie zabiorą nas przez granicę. W kolejce do przejścia ustawił się młody chłopak, który przestraszony przez stare, bezzębne babki, niezbyt chętnie otworzył nam okno, by pogadać, ale jak usłyszał, że tylko chcemy przejść przez granicę, to zgodził się nam pomóc. Okazało się że Artem docelowo jedzie do Częstochowy i po krótkiej rozmowie zgodził się nas tam zabrać :). I świetnie.

Transport już mieliśmy, ale na granicy musieliśmy swoje odczekać. Ponad godzinę trwała nasza odprawa. Natomiast nasz kierowca stał w korku już od dobrych paru godzin. Masakra.

Wspólna podróż skończyła się przed Częstochową. Stamtąd łapaliśmy już stopa na Łódź KU*WA (idąc za znanym cytatem ;)). Tak się złożyło, że wszyscy tam zmierzaliśmy :).

Po długim oczekiwaniu, w końcu udało nam się złapać świetnego kierowcę, który nie dość, że był mega pozytywnie zakręcony, opowiadał nam fajne historie, to jeszcze pozawoził pod sam dom :). Ach, za to kocham autostop :).

I tak skończyła się pamiętna majówka 2017. Znów utwierdziłam się w przekonaniu, że nie ważne gdzie, a ważne z kim <3. Poznałam wspaniałych ludzi, dzięki którym ten wyjazd był naprawdę super, skakałam pierwszy raz w życiu sama ze spadochronem, piłam Vigor, byłam na meczu Pogoń Lwów, bawiłam się w pustostanach i zwiedzałam olbrzymie dźwigi, piłam domowe wino, jadłam jajka od indyczki, a to w sumie tylko ułamek tego, co się działo podczas całego wyjazdu :D.

DZIĘKUJĘ WAM KOCHANI <3!


PS.

Przemek, dzięki za kilka fotek, które niecnie wykorzystałam :).

Martyna Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *