Stałam w małej zatoczce znajdującej się przy rondzie pozwalającym wyjechać z Tromso, z powrotem na trasę prowadzącą na Nordkapp. Po lewej stronie otaczał mnie przepiękny widok na fiord i kwitnące, różowe kwiaty (które już od dłuższego czasu towarzyszyły mi podczas podróży pojawiając się to tu, to tam, przypominając jak piękne jest norweskie lato), przede mną zaś rozpościerała się panorama miasta i most Tromsøbrua, a za mną była droga… droga na północ (no.. może nie do końca jeszcze na północ – bardziej w tym momencie na południowy wschód :D, bo musiałam dotrzeć z wyspy do głównej autostrady – E6, ale już i tak bliżej niż dalej ;)).
Nie czekałam długo. Zatrzymały się dwie kobiety, które właściwie to nie pamiętam dokąd i skąd jechały, ważne było, że jadą do E-6 i że były pozytywnie zakręcone, a co za tym szło – cały czas się śmiały. Pogadałyśmy, pośmiałyśmy się i tak dowiozły mnie do autostrady w miasteczku Nordkjosbotn.
Stamtąd miałam już prostą drogę na PÓŁNOC :). Znów wystawiłam kciuk i kartkę z napisem NORTH. Nie minęło kilka minut, i tym razem zabrał mnie bardzo sympatyczny facet. Niestety jechał do Szwecji, do Kiruny, więc nie było nam dane długo razem podróżować, a szkoda, bo droga z nim mijała całkiem szybko, bo i pogadać się dało i pożartować też. Proponował mi nawet, że mogę z nim jechać do Kiruny, a później stamtąd na Nordkapp. Zdecydowałam jednak, że pojadę od razu na do celu, więc zatrzymaliśmy się na stacji. Kierowca kupił dla nas norweskie bolle (ichniejsze słodkie bułki z rodzynkami, cynamonem i kardamonem) i colę ;). Podwiózł mnie jeszcze kawałek dalej w dogodne miejsce do łapania stopa i tam też się rozdzieliliśmy.
Później udało mi się złapać gościa, który prowadził firmę produkującą snowmobile, czyli bardzo znane i cenione w Norwegii pojazdy, wykorzystywane zarówno dla rozrywki jak i do pracy. Snowmobile, jak sama nazwa wskazuje, stworzony jest do jazdy po śniegu. Osiąga dość duże prędkości i trzeba mieć na nie specjalne zezwolenie, by wyjechać w teren… Kierowca nawet wiózł na swej przyczepie jeden taki okaz ;).
Pogoda nie należała do najlepszych. Niebo było coraz bardziej zachmurzone, było zimno i zanosiło się na deszcz. Po jakimś czasie udało mi się złapać starszych państwa, którzy wywieźli mnie z miasteczka gościa od snowmobile’a.
Nie jechałam z nimi długo, ale zawsze coś :). Niedługo po tym złapałam (o dziwo po raz pierwszy!) norweską ciężarówkę. Wow, w końcu! Chłopak nie był zbyt rozmowny, a i ja nie zagadywałam za bardzo, gdyż zmęczenie dawało mi się we znaki. Praktycznie całą drogę przespałam, przez co mój kierowca nie był zachwycony, ale co zrobić, chciałam z nim pogadać, ale sen wygrał.
Jechaliśmy około 2 godziny. Wysadził mnie w zatoczce z przepięknym widokiem. ALE! Pogoda była coraz gorsza. Już nie zanosiło się jedynie na deszcz, co na dość potężną burzę, czy ulewę. Niebo było czarne, wiatr się zerwał, a ja zostałam za przeproszeniem w „czarnej dupie”, nie wiadomo nawet dokładnie gdzie, bez jakiegokolwiek schronienia w okolicy (no dobra, był mały przystanek autobusowy, ale nie wystarczający jak na taką pogodę, która wisiała w powietrzu)…
Wystawiłam nową tabliczkę z napisem Alta/Nordkapp i szukałam ratunku pośród przejeżdżających kierowców. W końcu się udało!
Zatrzymał się Norweg (przynajmniej tak mi się wtedy wydawało – norweskie blachy, nowe, załadowane po sufit auto i starszy gościu za kierownicą).
Zaczynam po angielsku, dokąd zmierza i zaglądając przez otwarte okno pasażera pokazuję karton z napisem ALTA. Pytam czy tam jedzie. On na to kiwa głową i odpowiada łamanym angielskim (no cóż, nie wszyscy Norwegowie znają ten język, zdarzają się wyjątki), pytam więc, próbując szczęścia, odwracając przy okazji napis na Nordkapp, czy może nie jedzie i tam. Kierowca znów potakuje! WOW! Złoty strzał :)! Zapytałam go jeszcze, czy nie będzie problemu, żebym pojechała z nim na kraniec Europy, na co mój kierowca z uśmiechem potwierdził, że zabierze mnie ze sobą :).
Szczęśliwa, że uda mi się nie zmoknąć, chcę już wsiadać, ale okazało się, że w samochodzie trzeba zrobić spore przemeblowanie, by moje rzeczy się tam zmieściły. Poprzekładaliśmy graty, upchnęłam mój plecak na tył, wsiadłam na przednie siedzenie i ruszyliśmy.
Przedstawiłam się, dowiedziałam się również, że mój kierowca ma na imię Wolfgang (zaoferowana tym, że udało mi się złapać stopa tak daleko, i tym, że aż na Nordkapp, nie skupiłam się za bardzo na imieniu).
Po wstępnych ustaleniach zaczęłam z mym kierowcą rozmowę. Po angielsku oczywiście, bo po norwesku nie umiem, a po polsku nie ma sensu :P. Odpowiedział mi, że nie zna za dobrze angielskiego. Zadaję więc pytanie skąd jest i co się okazuje? Mój wybawiciel to NIEMIEC :)! No i super! Kto by pomyślał :P.
Problem jednak w tym, że Wolfgang mówi jedynie po niemiecku i trochę po rosyjsku (łapie pojedyncze słówka z angielskiego), a ja jedynie po polsku i po angielsku (trochę łapię z rosyjskiego po licznych wyjazdach na Ukrainę i Białoruś, ale bez szału :P)… No to będzie przygoda :D. Ruszyliśmy przed siebie, uciekając przed czarnymi chmurami, na północ.
Jak się później okazało, to lepiej trafić nie mogłam! Dogadywaliśmy się wyśmienicie, łącząc wszystkie cztery języki naraz, dodając jeszcze czasem jakieś hiszpańskie słówka i gestykulując tak, że aż nas bolały ręce ;). Hehe. Jak ktoś się chce dogadać, to język nigdy nie jest przeszkodą :)!
Wolfgang okazał się przekochany! Widząc, że lubię robić zdjęcia, zawsze pytał mnie czy się czasem nie zatrzymać, albo zwolnić, żebym mogła sfotografować coś, co mnie zainteresowało podczas podróży – dzięki temu mam sporo zdjęć z północnej Norwegii :).
Przejechaliśmy kawałek drogi i nagle, na górskim zboczu ukazał się niesamowity widok! Otóż, na stoku pasło się spore stadko przepięknych reniferów <3!!! Jakie to wspaniałe uczucie widzieć coś po raz pierwszy w życiu :)! A ja właśnie nigdy wcześniej nie widziałam reniferów na wolności! Ba! Nie widziałam ich nawet w niewoli ;). Tylko w telewizji, czy w intrenecie, albo na zdjęciach ;).
Wolfgang zwolnił trochę, a ja jak głupia cykałam miliony zdjęć tym cudownym zwierzakom!
Krajobraz zaczął się nieco zmieniać. Góry łagodniały i nie było ich już tak dużo, drzewa natomiast coraz bardziej karłowaciały i również z każdym kilometrem były coraz rzadsze i bardziej rachityczne. Finnmark, bo tak nazywa się region do którego wkroczyliśmy, to największy region administracyjny Norwegii. Znajduje się w północno-wschodniej części kraju. Od południa graniczy z Finlandią, od wschodu z Rosją, a od zachodu z norweskim okręgiem administracyjnym Troms. Idąc za mądrą wikipedią, największym miastem regionu jest Alta, Hammerfest, Vadsø. Jest to najsłabiej zaludniony okręg Norwegii. Na terytorium Finnmarku nakładają się kultury lapońska, fińska, rosyjska i norweska. Głównym źródłem dochodów jest rybołówstwo, turystyka (w tym Przylądek Północny – Nordkapp, często odwiedzany przez turystów) oraz hodowla reniferów.
Po pewnym czasie dojechaliśmy do Alty (o tym mieście napiszę więcej w następnych postach :)). Mój towarzysz podróży chciał pozwiedzać miasto, jednak zdecydował, że tego dnia (bardziej prawdopodobne, że tej nocy), chce jeszcze dojechać na Nordkapp, więc inne miejsca będzie zwiedzał w drodze powrotnej (bo samochód i tak musiał zwrócić do wypożyczalni w Tromsø).
Ruszyliśmy więc dalej. Jedziemy, jedziemy, niebo zachmurzone, w radio brzdąka jakaś muzyka, próbujemy rozmawiać, a raczej rozmawiamy i próbujemy zrozumieć o co chodzi drugiej stronie, a tu nagle na drodze pojawia się RENIFER! Najpierw jeden, później dwa, a zaraz po nich całe stadko :D! Tyle radości :)! I jak tu nie kochać Finnmarku <3!
Zatrzymaliśmy auto. Ja wylazłam na drogę, znów narobiłam mnóstwo zdjęć i ruszyliśmy dalej. Później zajechaliśmy na chwilę na przydrożny parking. Wolfgang zaproponował mi herbatę. Zgodziłam się, chociaż wtedy jeszcze nie ufałam kierowcy na 100% i bacznie obserwowałam każdy jego ruch. W bagażniku samochodu była butla gazowa i maleńki czajniczek, w którym ugotowaliśmy wodę (nieźle przygotowany ten mój Niemiec ;)). Upewniwszy się, że do herbaty niczego nie dosypano, wypiłam ją ze smakiem i z przyjemnością – w końcu ciepły napój, a na zewnątrz zrobiło się trochę chłodno i mżyście. Do tego dostałam jeszcze nektarynkę (chyba nie taki straszny ten mój kierowca ;)). Przemeblowaliśmy jeszcze trochę wnętrze auta, żeby moje rzeczy były lepiej upchnięte i ruszyliśmy dalej.
I tak jechaliśmy i mijaliśmy piękne krajobrazy, coraz rzadziej wysokie góry, jeziora, fiordy, mosty i lasy. Czas mijał, a my z minutę na minuty byliśmy coraz bliżej Nordkappu.
Po drodze Wolfgang zdecydował, że chce się umyć. Znaleźliśmy więc rzekę. Ja brałam prysznic rano, a że było dość zimno i już późno, zrezygnowałam z zimnych kąpieli ;).
Muszę wspomnieć, że Wolfgang miał na celu kupno reniferowej skóry… Tak wiem, smutne, że skóry tych pięknych zwierząt, są tak popularne w Norwegii (zwłaszcza północnej), i że tak łatwo je kupić, ale z drugiej strony Norwegowie jedzą dużo reniferowego mięsa, więc z dwojga złego fajnie, że te skóry zwierzaków są wykorzystywane, a nie wyrzucane. Zatrzymywaliśmy się zatem przy różnych przydrożnych stoiskach, w których w takie skóry można się było zaopatrzyć. Zazwyczaj sprzedawali je Samowie ładnie poubierani w tradycyjne stroje – tzw. Kofta i wystawiali swe produkty w równie tradycyjnych Lavvu, czyli ichniejszych ogromnych namiotach podobnych trochę do indiańskich tipi (albo i czasem w zwykłych namiotach).
Samowie, czy jak kto woli ludy Sammi, albo Lapończycy, idąc za www.saami.atspace.org to jeden z ludów skandynawskich, który zamieszkuje od wieków na terenach północnej Norwegii, Szwecji i Finlandii, jednak zawsze ich cywilizacja była znacznie odmienna od europejskiej. Często są określani „Lapps” (od laponii??), lecz oni sami wolą być nazywani Saami, tak też określają terytorium, które zamieszkują. Nazwa Saami (Sámi), podobnie jak Suomi (Finlandia po Fińsku), pochodzi od Bałtyckiego słowa Sämä, oznaczającego północne tereny Finlandii.
Istnieje kilka języków Saami, należą one do grupy języków Ugro-Fińskich.
Długo poszukiwano korzeni ludu, lecz nie udało się zdobyć żadnej pewnej odpowiedzi. Z antropologicznego punktu widzenia lud Saami można podzielić na dwie grupy: wschodnią, przypominającą ludy azjatyckie i zachodnią bardziej bliską Europejczykom. Geny jednak wskazują raczej na drugą grupę. Być może jest to lud powstały z przypadkowych ludzi, którzy zaadoptowali tradycje i sposób życia Saami, więc również stali się nimi.
Istnieje opinia, że prawdziwi Saami przybyli do terenów dzisiejszej Finlandii jeszcze podczas ostatniego zlodowacenia, podążając za stadami reniferów. Prehistoryczne znaleziska z przed 4 tysięcy lat w okolicach Morza Arktycznego wskazują, że już wtedy istniał tam pewien rodzaj kultury Saami. Ponadto odnaleziono w tych okolicach około 1500 rysunków na skałach. Mają one po 5 tysięcy lat. Niektórzy archeologowie łączą najstarszą znaną skandynawską kulturę epoki kamienia z przodkami Saami.
Po pewnym czasie wjechaliśmy na płaskowyż, gdzie nie było ani gór, ani drzew, ani krzewów, ani reniferów… Nic tam nie było, oprócz otaczającej nas zewsząd równiny (aż nieswojo się czułam w Norwegii bez gór) i trawy i jednej drogi, która ciągnęła się nieskończoną nitką przed nami, i którą zostawialiśmy za sobą w tyle.
Nagle pośród niczego wyrósł domek, tzw. norweska hytte. Jako że było już późno i trochę zgłodnieliśmy, Wolfgang postanowił, że zatrzymamy się tam na obiadokolację. Domek był przepiękny. Dach porośnięty był trawą, okolica otoczona była karłowatymi brzozami, a nieopodal płynęła rzeka. Na stoliku usytuowanym na tarasie widniała dość spora kolekcja poroża reniferów.
Zajechaliśmy na podjazd, zapukaliśmy do drzwi – nikt nie otworzył. Zajrzeliśmy przez okno do środka. Domek był pusty. Postanowiliśmy, że odpoczniemy na tarasie zakładając, że właściciele nie będą mieli nic przeciwko, jeśli użyjemy ich stołu i ganku, by odpocząć i posilić się po długiej podróży i przed dalszym zdobywaniem północy. Nikłe też były szanse, że akurat w tym czasie ktokolwiek przybędzie do hytte.
Jak pomyśleliśmy, tak też zrobiliśmy. Wyjęliśmy żarcie z bagażnika i wyłożyliśmy na stół. Wolfgang był doskonale przygotowany do podróży. Nie dość, że miał kuchenkę, to jeszcze patelnię, czajnik, talerze i przyprawy, które jak oznajmił, ukradł z hotelowego pokoju ;). Jednak Niemcy też wynoszą rzeczy z hoteli :P.
Rozpaliliśmy ogień i zobaczyłam, że z torby wyjmuje całe pudło mięsiwa. Oznajmiłam, że nie jem mięsa, ale że to żaden problem, mogę pożywić się tym co mam (płatki owsiane, jabłko od Darka i coś by się jeszcze znalazło).
Mój kierowca słysząc to, wyciągnął jeszcze jeden pojemnik, w którym była ryba. Zapytał, czy jem owoce morza. Przytaknęłam. Powiedział, że przyrządził ją rano i chętnie się ze mną podzieli. Dla siebie zaś przygotuje mięso. Podgrzaliśmy zapasy, do tego odsmażyliśmy ziemniaki i zrobiliśmy coś ciepłego do picia. Ach, jakże się najadłam :). Kolacja mistrzów!
Jedynym minusem jedzenia na świeżym powietrzu, w tym pięknym miejscu, było to, że zrobiło się dość zimno, (ale czego się spodziewać po tak dalekiej północy) oraz to, że otoczyła nas plaga olbrzymich komarów, które dosłownie wysysały z nas całą życiodajną energię… Serio… te komarsy były największe, jakie do tej pory widziałam. Obsiadły nas i krążyły nad nami, jak nad zwierzyną… Myślę, że dawno nie miały tak smacznych kąsków jak świeże, ludzkie mięsko… Głównie to one wykurzyły nas w dalszą drogę. No mówię wam, krowy-komary ze skrzydełkami, a jak brzęczały przy uszach! Masakra :P. Jak nie mam problemu z tymi owadami, tak tam dosłownie chciały mnie pożreć w całości! Siedzieliśmy więc przy stole, z założonymi na głowy kapturami, pozakrywani ubraniami jak się dało z każdej strony ;).
Przy posiłku dużo rozmawialiśmy (ciągle odganiając od siebie stada komarów ;)) i dowiedziałam się, że Wolfgang jest fizjoterapeutą (tak jak moja mama :)), ma gabinet w Niemczech, ma też córkę w mniej więcej moim wieku (pewnie głównie dlatego zdecydował się mnie przygarnąć) i oznajmił, że właśnie jest w podróży po północnej Norwegii, którą zaczął dzisiaj (tak jak ja :P), że zamierza spędzić jakieś 4 dni na tej wycieczce, i że będzie mu miło, jeśli będę mu towarzyszyć :)! No lepiej być nie mogło! Nie dość, że wspaniały człowiek, to jeszcze wycieczka po północy sama się zorganizowała ;).
W głowie przeszła mi tylko myśl, że pisałam do Rafała, że po Nordkappie od razu pojadę na południe i dołączę do niego, by poszukać pracy i może jakoś się w końcu dogadać i podróżować znowu razem, jednak myśl szybko odleciała, ponieważ możliwość tak wspaniałej wycieczki szybko przyćmiła chęć dołączenia do Rafała. W końcu pracy mogę poszukać z jednodniowym opóźnieniem, nic się nie stanie, a taka wycieczka może się już nie przytrafić. Poza tym, nie oszukujmy się… kto by nie skorzystał z takiej okazji :)?
Zjedliśmy kolację, przespacerowaliśmy po pobliskim terenie (okazało się, że wylądowaliśmy w Parku Narodowym Stabbursdalen) i najedzeni ruszyliśmy w dalszą drogę, by w końcu zdobyć upragniony Nordkapp:).
Nordkapp już tuż tuż :). Niedługo ciąg dalszy norwesko – niemieckiej przygody :).
I’ve spent four years in Norway and I’ve seen the f*cking elk just once :/ 😀
Hehe :D! In winter is quite many of elks close to the roads looking for food. Most of them I’ve seen around Bodø area (but I was living there one year almost ;)).. Good luck Tomas, but I’ve seen you are in warmer climate now :)!
All the best for you :)!