SKARBY LASU

Dni mijały, a ja coraz bardziej i bardziej stawałam się mieszkanką tej pięknej, przyfiordowej krainy. Do południa pracowałam, po południu zajmowałam czas spacerami, pływaniem w morzu i po morzu, uczeniem się norweskiego i cieszeniem się życiem :).

Nastała już prawie połowa sierpnia i w Norwegii zaczął się sezon grzybowy. Dużo osób mówiło mi przed wyjazdem, że Norwegowie nie za bardzo znają się na skarbach lasu i jakoś ich nie doceniają. Cóż za kłamstwo!

Rodzina, u której mieszkałam doskonale znała się na grzybach i wychodzili po nie prawie codziennie. Las obfitował również w jagody, borówki, dziwne czarne i czerwone owoce podobne do jagód i borówek oraz w moją ukochaną malinę moroszkę <3! Domownicy codziennie wybierali się na leśne wyprawy, by pozbierać te dobra.

Pewnej nocy siedziałam sobie w domu, prawdopodobnie nudząc się przy Facebooku lub oglądając norweską telewizję, z której nic nie rozumiałam (choć jak się później okazało, dużo się osłuchałam i łatwiej mi było później wszystko rozumieć ;)), napisała do mnie Sissel i zapytała, czy nie chciałabym się z nią wybrać do lasu. Oczywiście od razu się zgodziłam! Przecież las jest milion razy lepszy od fejsa :)!

Poszłyśmy razem na grzyby. Sissel zabrała mnie w swoje urodzajne w kurki miejsca. Pochodziłyśmy trochę po lesie i faktycznie. Nagle pośród traw wyrosło nam przed oczami miliony żółtych grzybów! A były ogromne! Z tego co pamiętałam z Polski, u nas ten gatunek grzybów osiąga kilka centymetrów. Tam natomiast to nie były kurki, to były KURY OLBRZYMY! :D.

Ponadto znalazłyśmy jeszcze kilka borowików (które również były ogromne i w tłumaczeniu były nazywane kamiennymi grzybami), kozaków (których za bardzo Norwegowie nie znają i nie używają – nauczyłam ich robić z nich jajecznicę ;)) oraz przedziwnego grzyba zwanego w tych regionach piggsopp… czyli świński grzyb. Wygląda on przedziwnie! Niestety nie mam swojego zdjęcia, ale pokażę Wam z neta, bo serio jest zadziwiający. Otóż. Z wierzchu kapelusz jego jest gładki i wygląda jak podgrzybek, czy też prawdziwek, za to spód, tak gdzie powinna być gąbka, czy blaszki, okazało się, że są … KOLCE, które wyglądają jak tysiące stalaktytów zwisających z grzybowego kapelusza!!! Pierwszy raz spotkałam się z takim grzybem :P. Podróże uczą. Trzeba przyznać, że piggsopp jest naprawdę pyszny po przyrządzeniu :).

Źródło: https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/6/62/Hedgehog_fungi.jpg

Pochodziłyśmy po różnych miejscówkach jakieś pół godziny, ale niestety ktoś chyba nas wcześniej uprzedził i zostały nam „nędzne”, kurkowe resztki, czyli pełną reklamówkę grzybów ;).

Zrobiła się 23 i postanowiłyśmy wracać do domu. Po drodze jednak zatrzymał nas przepiękny zachód słońca, który sprawił, że całe niebo nad fiordem przybrało wszystkie odcienie pomarańczu <3! Kontur górskich szczytów malował natomiast na niebie twarz. Widok był tak ujmujący, że stałyśmy przy drodze, opierając się o samochód i podziwiałyśmy w ciszy przedstawienie natury <3. Stałyśmy tak dobre pół godziny, zamieniając co parę minut kilka zdań. Wdzięczność mnie ogarnęła wielka za możliwość obejrzenia tak wspaniałego zachodu :).

 

Gdy się już napatrzyłyśmy, pojechałyśmy do domu, a tak przygotowałyśmy grzyby.

Następny dzień minął podobnie, tyle, że zamiast na grzyby, popłynęłam z Erlendem odebrać jego siostrę z hytte.

Pogoda pomału stawała się coraz bardziej jesienna, a noce coraz mniej polarne i jasne.

Z dnia na dzień Mørsvikbotn stawał się dla mnie nie tyle, że coraz bardziej zwyczajny, (do dziś tamtejsze wioski zapierają mi dech w piersiach), ale coraz bardziej domowy. Zaczynałam znać każdy kąt w pobliżu domów, każdą ścieżkę w lesie, wiedziałam kiedy będzie odpływ i kiedy woda znów zacznie przybierać. Zaczynałam po prostu tu być, a nie myśleć, że to kolejny przystanek w podróży :).

Jednego popołudnia, po pracy, poszłam z Erlendem i Irją (psiakiem Sissel) na jagodobranie w okolice jeziora Mørsvikvatnet. Zabraliśmy ze sobą cały osprzęt do szybkiego pozyskiwania jagodowych zbiorów – grzebieniopojemniki i wielkie wiadra na owoce. Przybyliśmy na miejsce, znów przedzierając się przez gęsty las i już byliśmy nad ślicznym jeziorem. Pogoda była piękna i słoneczna, Irja szalała w krzaczorach, polując jak lis (skakała głową w dół w krzaki :P) na myszy i inne żyjątka leśnego runa. Biedactwa nie miały z nią szans :(…

My natomiast zabraliśmy się do pracy i ogołociliśmy owocowe krzaczki z pysznych, granatowych kulek. Gdy wiadra zostały zapełnione, a my dość mocno się zmęczyliśmy od ciągłego schylania, siedliśmy sobie na kamieniu i wygrzewaliśmy się w ciepłych promieniach słońca :).

Po powrocie do domu, mama Erlenda  przyrządziła przepyszne jagodowe przetwory <3! Mówię wam, prze-pysz-ne <3!

A następnego dnia udaliśmy się z powrotem, w długą podróż po dzieciaki, które trzeba było odebrać z obozu. Mijane widoki jak zwykle były piękne i zjawiskowe. W drodze powrotnej mieliśmy okazję podziwiać wspaniały zachód słońca, który okrył pięknymi, pomarańczowymi kolorami cały krajobraz. Widać też było, że zmieniające się na niebie kolory zwiastują zbliżającą się powoli jesień… Oby jeszcze nie za szybko ;).

 

I tak mijały mi dni w Mørsvikbotn, na leniwych wieczorach i pracowitych porankach, gdzie miałam mnóstwo przyjaznych ludzi dookoła i przepiękne widoki, które praktycznie miałam ciągle, jak na wyciągnięcie ręki :).

Martyna Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *