UKRAIŃSKA RULETKA SPADOCHRONOWA

Wszystko zaczęło się bardzo, ale to bardzo niepozornie. Jakiś miesiąc temu dostałam zaproszenie na facebookowe, autostopowe wydarzenie – Ukraińską Loterię Spadochronową, czyli skakanie samemu z samolotu ze spadochronem, raptem po 3 godzinach przeszkolenia. Nie powiem korciło mnie by zaznaczyć „wezmę udział”, ale jakoś zostawiłam decyzję o wyjeździe na później, nie patrząc nawet za bardzo kiedy ta impreza się odbywa, całkowicie o niej zapominając.

Nadszedł kwiecień i czas na rozpoczęcie sezonu 2017. Początek Sezonu Autostopowego odbył się tym razem na Śląsku, w Krupskim Młynie. Niewiele myśląc, od razu zdecydowałam, że oczywiście jadę, bo kurde, nasiedziałam się już w domu po tej Hiszpanii i trzeba w końcu ruszyć dupę i zobaczyć się ze znajomymi, których nie widziałam już dobrych kilka miesięcy. Pojechałam zatem na zlot.

Nie ważne, że wiosna zasypała nas śniegiem, gradem, i deszczem :P. Wspaniale było znów spotkać tylu pozytywnie zakręconych ludzi w jednym miejscu i bawić się z nimi przez cały weekend bez przerwy, od piątku, do niedzieli <3! Było super, wybawiłam się za wsze czasy, poznałam jeszcze więcej niesamowitych ludzi i w ogóle doładowałam się ogromną dawką pozytywnej energii! DZIĘKUJĘ :)!

No a teraz nic, tylko trzeba by się gdzieś wybrać, pomyślałam i nagle zrozumiałam, że mam kompletny brak planów na majówkę, która zbliża się wielkimi krokami! Stwierdziłam też w sumie, patrząc na tą zimową pogodę za oknem, to raczej nic nie stracę, gdy zostanę w domu i poczytam sobie książki przy kubku gorącej kawy, czy herbaty… Ale, ale… Martyna nie dałaby rady wytrzymać w domu, mając świadomość, że większość jej znajomych doskonale bawi się na Ukrainie i skacze z samolotów ze zdezelowanym, ukraińskim sprzętem na plecach, walcząc o życie :D! Poza tym, już na Sylwestra chciałam pojechać na Ukrainę, ale jakoś plan nie wypalił. Wschód wzywa!

Ponadto po zlocie, odwiedził mnie gość, którego oprowadzałam po Łodzi i gdy spacerowaliśmy po Piotrkowskiej, zaczepiła mnie babeczka z TV i z zaskoczenia wystrzeliła z pytaniem: „Dzień Dobry! Gdzie spędza pani Majówkę?”. Niewiele myśląc, mając w głowie kompletnie niesprecyzowane plany, odpowiedziałam, że właściwie to chyba pojadę na Ukrainę! A co :D! Na co i ona i kamerzysta stanęli jak wryci i chyba nie wierzyli w to, co usłyszeli. W odpowiedzi dostałam tylko pytanie: „Yyy… A dlaczego Ukraina…?” Na co już kompletnie bez namysłu dowaliłam „A czemu nie :D? Dużo znajomych będzie i w ogóle lubię tam jeździć”. Oczy zrobiły im się większe i chyba już nie wiedzieli co na to odpowiedzieć, bo podziękowali za wywiad i poszli dalej :D.

Nie mam pojęcia dlaczego ludzie tak reagują na Ukrainę. Kompletna niewiedza z ich strony, myślą, że cały kraj ogarnięty jest wojną i w ogóle zaraz za granicą żegnamy się z życiem. A sami nie sprawdzą, tylko słuchają tych kłamliwych wiadomości i wierzą we wszystko, co mówią w mediach… Szkoda ich… Ale co fakt, to fakt, Ukraina rządzi się swoimi prawami i czasami jest dość absurdalna :P.

Ale cóż… Słowa o Ukrainie padły z moich ust przed kamerą i w sumie coraz bardziej zaczęły do mnie samej przemawiać :D. A właściwie, to już z momentem wypowiedzenia „A czemu nie?”, wiedziałam, że decyzja o wyjeździe na wschód właśnie zapadła :D. To co? Majówka na Ukrainie :D!

Postanowiłam sprawdzić jak się sprawy mają i czy jest szansa, żeby zapisać się na skoki. Początkowo nie było nawet takiej możliwości, trochę w sumie się ucieszyłam, że nie ma szans na spadochron, bo nie powiem, bałam się śmierci i brzydkiej pogody :D. Później jednak okazało się, że skoki zdrożały i część osób się wycofała i wtedy mogłam się zapisać… I dupa, szansa się zrobiła, a strach pozostał :D. Ryzykować życie na ukraińskich paraszutach, czy spokojnie pić kawkę w domu przy książce… No dobra, o książce i kawce już tak naprawdę myśli nie było, bo wiedziałam, że koniec końców i tak wyląduję na Ukrainie, ale czy skakać, czy nie?!

Pogadałam sobie z rodziną i znajomymi, i utwierdziłam się w przekonaniu, że ok, na Ukrainę jadę na 100%, ale skakać na bank nie będę, bo i brzydka pogoda, a i psychicznie nie zdążyłam się przygotować, tyle spraw pootwieranych zostało na wypadek śmierci :D. Serio się bałam :D.

Tak czy inaczej, DECYZJA ZAPADŁA! Jadę na Ukrainę, dołączam do znajomych, którzy już są we Lwowie i po ich skokach jedziemy gdzieś w dzicz na parę dni. (niestety tylko na kilka dni, bo musiałam wrócić na komunię mojej chrześnicy, która miała się odbyć tydzień później). ZDECYDOWAŁAM I OZNAJMIŁAM WSZEM I WOBEC, ŻE SKAKAĆ NA PEWNO NIE BĘDĘ! NIE MA TAKIEJ OPCJI! NIE, NIE, NIE!!! Za bardzo kocham swoje życie :).

I tak właśnie się dzieje u mnie… Jeszcze parę dni temu kompletny brak planów na majówkę i miałam spokojnie czytać sobie książki w domu, patrząc na deszcz za oknem, a tu się okazuje, że już zaraz ruszam na zimną i deszczową Ukrainę ;). Jakie to życie przewrotne :D. Spakowałam plecak i w sobotę ruszyłam w samotną podróż ku Ukraińskiej granicy, by dołączyć do autostopowej sekto-rodziny 😉 i z nimi spędzić najbliższe dni.

Wyjechałam na łódzką wylotówkę i już po paru minutach, w międzyczasie łapiąc znajomych, którzy niestety nie jechali w moją stronę, złapałam stopa do mego rodzinnego Piotrkowa. Stamtąd zgarnął mnie busiarz, który na wysokości Sulejowa, gdzie zatrzymał nas wielki korek, sam biegał do kierowców ciężarówek i załatwił mi podwózkę prosto do Rzeszowa :D. I pięknie. Okazało się, że w TIRze siedzi już dwóch chłopaków – kierowca i jego kumpel :P. Aż dziwne, że nie bali się mnie zabrać jako trzecią osobę. Jak dla mnie spoko :P. Droga minęła bardzo szybko. Uśmialiśmy się, nagadaliśmy się i już trzeba było się żegnać. Wysadzili mnie przy wielkim centrum handlowym w Rzeszowie. Noc już była ciemna. Ruszyłam więc szybko na przystanek, by spróbować jeszcze szczęścia. I proszę, zaraz zatrzymał się samochód na łódzkich blachach, który podwiózł mnie do wioski obok. Stamtąd jednak myślałam, że nie wyjadę za nic w świecie. Nie dość, że było ciemno, to późno (koło 22:00), ja byłam już zmęczona i głodna, plecak nagle zaczął ciążyć i było mi zimno. Czekałam tam z pół godziny myśląc gdzie by tu rozbić namiot, żeby się przespać i jutro dokończyć wyprawę. Na szczęście po chwili jadący w drugą stronę samochód zawrócił na ulicy i stanął na przystanku obok mnie. Nie przepadam za takimi akcjami, bo wydają mi się mega podejrzane. Zapytałam dokąd jedzie, na co kierowca zapytał, dokąd ja się wybieram… Super, jeszcze bardziej podejrzane :D. No ale nic. Mówię mu, że jadę na Ukrainę i chcę się dostać na piesze przejście graniczne w Medyce. Chłopak tylko się uśmiechnął i zaprosił do środka, mówiąc, że spoko, podwiezie mnie. Okazało się, że nie ma co robić i jeździ sobie po nocy sprawdzając jak sprawuje się jego auto. I dobra, dla mnie jeszcze lepiej. Podwiózł mnie prawie pod samą granicę ukraińsko-polską.

Na drodze prowadzącej do przejścia granicznego ustawiony był przedługi korek, który chyba nigdy się nie kończył. Jako, że kierowca nie wiedział, czy będzie miał jeszcze gdzie zawrócić, wysadził mnie na drodze, wzdłuż której stały miliony samochodów. Szłam i szłam, a granicy ani widu, ani słychu! Korek ciągnął się kilometrami. W końcu po jakichś 15 min marszu, dotarłam na piesze przejście graniczne.

Przygotowana na długalaśne kolejki i miliony ludzi, o których wspominali znajomi, którzy wcześniej przekraczali granicę, byłam trochę przerażona wizją czekania kilku godzin w środku nocy.

Była już 23:00 polskiego czasu. Wchodzę do polskich strażników, a tam krótka kolejka do ukraińskiej odprawy paszportowej, a po stronie Unii Europejskiej pustki takie, że ani nie było ludzi, ani strażnika :D. Podeszłam bliżej, chcąc się dowiedzieć, czy ktoś przyjdzie do drugiej kolejki, w której stoję tylko ja :D. Strażnik stwierdził, że jeśli jestem sama, to właściwie on może mnie teraz szybko odprawić. I tak, zamiast 10 h czekania w kolejce, miałam raptem 1 minutową kontrolę :D. Poszłam dalej na stronę ukraińską, nie wierząc, że serio nie ma w ogóle ludzi! Wchodzę do ukraińskich strażników, a tam jeszcze większe pustki :D. Byłam już kompletnie sama. Odprawiłam się zatem błyskawicznie i ani się obejrzałam, a już miałam wbity stempel w paszporcie i byłam na Ukrainie :D.

Juhuu! Jedni czekali pół dnia, a ja całą granicę pokonałam w może 5 min. 😛 Szczęściara, nie ma co :D! W międzyczasie przeniosłam się jeszcze w czasie, bo na Ukrainie godzina do przodu i nagle z 23:00 zrobiła się 24:00 :D. I jak tu teraz łapać stopa dosłownie w środku nocy?!

No ale nie raz stałam w środku nocy na drodze łapiąc stopa. Pomyślałam, że na granicy może i nawet będzie łatwiej. Niestety… Od samego początku wszyscy chcieli ode mnie kasę! Tylko jeden samochód się zatrzymał, ale nie za bardzo zrozumiałam dokąd jadą, wiec podziękowałam i ruszyłam na postój marszrutek, odpowiadając wszystkim napotkanym busiarzom, że jestem bez pieniędzy, tylko autostop! Gdy nikt nie widział udałam się do kantoru po hrywny i ruszyłam na podbój Ukrainy :D…

Okazało się jednak, że w środku nocy marszrutki nie jeżdżą! I dupa! Ciekawe co teraz. Stopa złapać trudno… Pewnie będę musiała wydać te 14 zł i pojechać busem do Lwowa :P. W sumie żadne pieniądze jak na środek nocy i bezpośredni transport, ale kurde, autostop!

Popytałam kierowców za ile wożą ludzi do Lwowa, próbując negocjować ceny. Niestety byli nieugięci, każdy chciał 100 hrywien. No dobra, stwierdziłam, że nie mam siły ani łapać stopa, ani tym bardziej kłócić się o parę hrywien, więc zdecydowałam się na przejażdżkę ukraińskim busem. Stanęłam i czekałam, aż zbierze się wystarczająca ilość osób, by opłacało się jechać. Nagle przybiega do mnie młody chłopak, który mówi, że właśnie jadą do Lwowa i jak chce to mogę wsiąść teraz z nimi i też za 100 hrywien, za godzinę być na miejscu. Stwierdziłam, że doobra, pojadę. Im szybciej będę na dworcu, tym lepiej. Poszłam do auta, a tu okazało się, że kierowcą jest ten gościu, któremu oznajmiłam, że nie mam ani grosza :D. Super… Śmiał się trochę, ale serdecznie zaprosił do auta.

Jechaliśmy po ciemnych, dziurawych drogach ponad godzinę. Po drodze pogadałam sobie z sympatycznym Ukraińcem, od którego dostałam cukierki :D. Ja to mam dobrze podczas tych podróży, nie mam szans umrzeć z głodu ;).

W końcu dotarliśmy do lwowskiego dworca. Zaczął padać deszcz i zrobiło się jeszcze zimniej. Wysiadłam i właściwie nie bardzo wiedziałam co teraz mam z sobą zrobić. Nie za bardzo planowałam ten wyjazd, więc nawet nie wiedziałam kto z moich znajomych w tym Lwowie jest :D! Miałam tylko jeden numer telefonu do mojego przyszłego kompana, który nie odpisywał :D. Świetnie się wybrałam, nie ma co :D!

Pokręciłam się trochę po dworcu szukając wolnych Internetów, ale okazało się, że są popsute. Na szczęście w okolicy była 24h pizzeria, gdzie w końcu usiadłam, odpoczęłam, wypiłam herbatę i sprawdziłam kto, gdzie jest i do kogo mogę dołączyć.

Po ponad godzinie ustalania, pisania i umawiania się z milionem osób, zdecydowałam, że idę pod operę, do jednej grupki, która obiecała, że na mnie zaczeka. Kompletnie odeszły mi wszystkie siły i negocjując dobrą cenę taksówki pojechałam do centrum :P. Daleko nie było, ale deszcz, zimno i zmęczenie dały o sobie znać. Gdy przyszłam pod operę była 2 w nocy :D.

Słysząc głośną grupkę osób stojącą na środku placu, wiedziałam, że to moi ludzie :D. Nie zdążyłam podejść, a już okazało się, że sporo tam znajomych :D. Przywitali mnie hucznie, wyściskali, wycałowali, wzięli plecak (aż się wzruszyłam :P) i poprowadzili do… APTEKI (!?). Okazuje się, że na Ukrainie po 22:00 jest prohibicja i jedyne miejsce, gdzie można kupić jakiś alkohol, to właśnie apteka, która ratuje imprezowiczy swoim zdrowotnym specyfikiem – Balsamem Vigor – który to ni to nie jest piołunówką, ni to wódką, ni to nie wiadomo czym jest właściwie :D! Smakuje dość dziwnie, ale cóż… UKRANIA <3!

Koleżanka kupiła Vigor i ruszyliśmy dalej w miasto. Wszyscy mieli jakieś miejscówki w hostelach i tylko ja i jeden kolega byliśmy nieco w dupie. Co prawda miałam namiot, ale i zimno i deszcz… w razie czego przygarnę i kolegę, nie będzie spał pod mostem, a i w dwie osoby cieplej w namiocie ;).

Okazało się jednak, że jedna grupka znajomych co prawda ma miejsce w hostelu, ale mogą do niego wrócić spać dopiero o 7 rano, bo wcześniej właściciel im  nie otworzy (!) :D. Niezły hostel :P. Postanowiliśmy więc odwiedzić jakieś bary i kluby, żeby zabić czas i doczekać do rana. Wbiliśmy do jakiegoś mega wylansowanego lokalu i tam już osiedliśmy. Udał się mały freeganizm, napiliśmy się piwa, zjedliśmy przepyszny sernik, posłuchaliśmy muzyki, pogadaliśmy i jakoś minęły nocne godziny.

Rano pokrążyliśmy trochę po deszczowym mieście, odprowadziliśmy znajomych do ich hostelu i poszliśmy do tego, który otwiera się o 7:00. Stwierdziłam, że spróbuję może jakoś wybłagać miejsce na ziemi, żeby przespać się przynajmniej przez kilka godzin w cieple. Kto wie? Może się uda ;). W końcu mam dużo szczęścia :).

Na miejsce dotarliśmy o 6:30… Za wcześnie… Siedliśmy więc na zwiniętym dywanie na klatce schodowej pod drzwiami hostelu i usnęliśmy oparci o barierkę :D. Wyglądaliśmy chyba gorzej niż siedem nieszczęść, a może żuli :D…

W końcu wybiła godzina zero i mogliśmy zapukać do drzwi. Otworzyła młoda dziewczyna. Od razu zapytałam, czy da rade mnie tu przekimać, że zapłacę, że mogę spać na ziemi i w ogóle. Ona na to, że nie ma opcji, że szef się nie zgodzi, ale jak chcę to mogę spać z którymś ze znajomych. Zgodzili się i tak oto miałam nocleg i poranny prysznic za free ;). Cudownie <3!

Rano ogarnęłam hostelowe wi-fi i w końcu się dowiedzieliśmy, gdzie podziewa się reszta autostopowej ekipy.

Dostałam wiadomość od mojego przyszłego kompana – Krystiana, że skoki są dzisiaj odwołane ze względu na złą pogodę, że cała ekipa idzie właśnie do centrum i byśmy dołączyli. Ogarnęliśmy się więc szybko, spakowaliśmy plecaki, wyprysznicowaliśmy (kto wie kiedy będzie następna możliwość skorzystania z takiego luksusu :D) i ruszyliśmy ku autostopowej rodzince.

Pod operą czekała cała chmara znajomych, pozytywnych twarzy <3! Ach, jakże wspaniale :)!

Udaliśmy się na miasto, by się czegoś napić i koniecznie coś zjeść (nie jadłam nic pożywnego od wczorajszego popołudnia!). Zamówiłam pyszny, domowy makaron z warzywami i rzuciłam się w wir podróżniczych rozmów. Poznałam się z ludźmi, których wcześniej nie znałam, nagadałam ze znajomymi.

Nagle wita się ze mną jeden chłopak, Maciek, i wypala z magicznym pytaniem, czy czasem nie chciałabym za niego skoczyć ze spadochronem… 😀 SERIO? Owszem, nieśmiało rzuciłam w przestrzeń spadochronowe pytanie i chciałam by odpowiedź przyszła do mnie sama, ale tego się nie spodziewałam :D.

Okazało się, że część osób dziś wieczorem rusza pociągiem dalej na wschód, do Odessy, a że on nie był nigdy wcześniej na Ukrainie i trochę szkoda mu było tracić czasu na czekanie na skok, gdy zebrana większa grupa już pojedzie w dal.

Poprosiłam go więc by dał mi jakąś godzinę na decyzję, choć w głębi duszy znałam już odpowiedź :D… Kurde, taka okazja, ale ja CHCE PRZEŻYĆ :D!!!

W międzyczasie okazało się, że cała ekipa się rozdziela i część ludzi idzie w miasto, inna część na pociąg do Odessy, a reszta, za pomysłem kolegi Mateusza, zakręconego na punkcie sportu, na… MECZ POGONI LWÓW vs FC Feniks Stefano (kimkolwiek są ;))!!!

Niewiele myśląc, szybko zdecydowałam, że idę z nimi. Przecież nigdy na meczu nie byłam :D. Trzeba zobaczyć jak to wygląda, a tu jeszcze taka okazja, by być na meczu we Lwowie, gdzie gra polska drużyna. Obecność obowiązkowa.

Zebraliśmy się więc z knajpy i ruszyliśmy w stronę stadionu. W międzyczasie nadal myślałam co zrobić z tymi przeklętymi skokami. Bo z jednej strony cholernie chciałam skoczyć i tu natrafiła się mega super okazja, z drugiej zaś strony bałam się stracić życie, a i wszystkim ogłaszałam, że na bank nie skacze! Że nawet nie ma takiej opcji! Nawet siebie przekonałam przed wyjazdem :D. Jednak żądza adrenaliny, namawiania znajomych i chęć przeżycia (miejmy nadzieję, że przeżycia!) nowego doświadczenia okazała się zdecydowanie silniejsza.

Powiedziałam Maćkowi, że właściwie to czekałam na takie zrządzenie losu i że wcześniej powiedziałam sobie, że decyzja o skokach pewnie zapadnie na Ukrainie i jak nadarzy się okazja, albo po prostu wszechświat da mi znak by skakać, to skoczę… No i pojawił się taki Maciek, który chce mi odstąpić skok, na dodatek jeszcze w promocyjnej cenie ;). Zgodziłam się więc za niego skoczyć, nie wiedząc do końca czy dobrze czynię :D.

Maciek poszedł na pociąg, a nasza grupa złapała taksówkę i w 6 osób zapakowaliśmy się w małe auto, którego kierowca błądząc po lwowskich zakamarkach, w końcu dowiózł nad na stadion.

Weszliśmy przez główną bramę i naszym oczom ukazał się maleńki, ubogi „stadion”, a raczej trawiaste boisko szkolne, po którym biegało kilku piłkarzy, a na trybunach siedziało parę osób :D. Nie ma co! To będzie dopiero mecz wszech czasów!

Kibicowaliśmy jak przystało na prawdziwych polskich kibiców, śpiewaliśmy patriotyczne pieśni i zagrzewaliśmy rodaków do boju :D. Nasza autostopowa ekipa z 6 osób rozrosła się do ponad trzydziestu (!), a i spotkaliśmy inną polską ekipę, więc było nas nieźle widać i słychać. Koniec końców wyszło na to, że byliśmy najliczniejszymi i najgłośniejszymi kibicami na tym meczu :D. Popijając sobie ukraińskie trunki, bawiliśmy się wyśmienicie wykrzykując piłkarskie hasła i oglądając, jak nasza drużyna strzela gole przeciwnikowi. POGOŃ LWÓW wygrała mecz 2:1. Nasz doping tak się spodobał naszym rodakom, że pisali nawet o nas na łamach swego portalu internetowego (http://pogon.lwow.net/wygrywa-z-fc-feniks-stefano/) :D! Tyle wygrać!

Pogoooń, Pogoooń, Pogoń, Pogoń, Poogoń!!! Nananana, nananana, nananana, nana, na :D!

Po meczu ekipa się porozdzielała i w sumie na boisku zostali jedynie najwytrwalsi zawodnicy, czyli Ania, Krystian, Przemek, Żaba i ja :P. Chłopaki grali w piłę z dzieciakami, a my grzecznie czekałyśmy, marznąc nieco na trybunach i przeżywając to, co przed chwilą się wydarzyło :D. W końcu nie na co dzień widzi się tak emocjonujący mecz :D.

Ruszyliśmy w drogę powrotną opłotkami Lwowa, by dotrzeć do centrum, gdzie w końcu będziemy mogli coś zjeść. Spacerowi towarzyszyły dźwięki rosyjskiego techno wydobywające się z głośnika Żaby oraz mnóstwo śmiechu i radości. I tak sobie szliśmy i szliśmy, szturchając się co jakiś czas między sobą dla zabawy i śpiewając, aż tu nagle, w wyniku nieszczęśliwego wypadku, Krystian skręcił kostkę :D! I dupa. Jutro skaczemy z samolotu a tu taka katastrofa… No ciekawe co będzie jutro rano :P. Poza tym niech ten Krystian wyzdrowieje, bo przecież po skokach zgadaliśmy się, że jedziemy gdziekolwiek dalej ;). Znaleźliśmy przystanek marszrutki i szybko dotarliśmy do centrum, tam natomiast udaliśmy się po jakieś jedzenie i zaraz ruszyliśmy na poszukiwania reszty naszej ekipy.

Tak wylądowaliśmy w jednej knajpie zastając mnóstwo nadto zmęczonych towarzyszy, których obsługa zaczynała wyganiać, poszliśmy więc na rynek, by tam znaleźć jakieś ciepłe miejsce by usiąść i napić się piwa. Trafiliśmy do baru, w którym okazało się, że nie wolno grać na gitarze, bo ochroniarze, gdy tylko usłyszeli nasze ukulelowe dźwięki (a ukulele mieliśmy w ekipie sporo) pędem rzucili się ku naszej grupie i zaczęli wyrywać instrumenty. Powiedzieliśmy, że grać już nie będziemy, choć dziwne, że aż tak bardzo im to przeszkadzało, bo my bawiliśmy się wyśmienicie. A później dopiero zaczęła się patologia na maksa. Otóż, jeden chłopak, który był już w dość wskazującym stanie stracił w tajemniczych okolicznościach swoje ukulele. Niby parę osób widziało co się stało, ale każda wersja była inna. Zadzwoniliśmy po policję i zaczęła się sieczka. Ochroniarze oskarżali nas, my ich, nikt nie wiedział gdzie podział się instrument, ehh, szkoda gadać. Koniec końców dwóch najbardziej pijanych kolegów (których sytuacja mocno otrzeźwiła :P) wsiadło do radiowozu, by spisać zeznania, a reszta pomału zaczęła zbierać się do domu – było już dobrze po 2 w nocy, a rano czekają nas skoki ze spadochronem!

Okazało się, że izba wytrzeźwień na Ukrainie jest darmowa i chłopaki kimali sobie w całkiem przyzwoitych warunkach, zabezpieczeni przez policję, zupełnie za free :D. Podobno jesteśmy tam mile widziani następnym razem :D. Kto wie, może przyjdzie okazja, by skorzystać :D.

Zmęczeni i zmarznięci ruszyliśmy dzielnie z Krysianem i Żabą w poszukiwaniu miejscówki pod namiot. Zgarnęliśmy po drodze jakąś taksówkę, w której udało nam się wynegocjować korzystną cenę ;). Dojechaliśmy do głównego dworca i zaczęliśmy szukać jakiegoś namiotowego miejsca. Wykończeni i śpiący nie mieliśmy siły by iść daleko i postanowiliśmy przespać się na jakimś terenie prywatnym, za zamkniętą bramą. I tak oto przeskoczyliśmy przez wysokie ogrodzenie, rozbiliśmy namiot, spięliśmy namioty na zewnątrz i mega ściśnięci w dwuosobowym namiocie legliśmy spać. Noc była zimna, ale jako że byliśmy ściśnięci jak sardynki, to nawet całkiem ciepło nam było :P. Nastawiliśmy budziki na 7 rano – raptem 3 godziny sobie pośpimy…

Rano obudzeni rykiem alarmów, nadal mega zmęczeni i niewyspani, szybko zebraliśmy namiot, spakowaliśmy się i utykanym pędem ruszyliśmy na przystanek autobusowy, skąd miały nas zabrać busy na lotnisko. Na szczęście miejsce zbiórki było blisko naszej namiotowej miejscówki i wystarczyło przejść spacerkiem 10 min i już byliśmy na miejscu.

Gdy dotarliśmy, okazało się, że głównych organizatorów wydarzenia brak i właściwie nie wiadomo gdzie są i kiedy przybędą. Na szczęście pół godziny później na zbiórkę dotarli wszyscy zainteresowani i mogliśmy jechać w nieznane, na spotkanie z paraszutową śmiercią ;).

Droga na lotnisko była mocno ukraińska, czyli pełno dziur, kolein, wybojów, a i po pewnym czasie nawet asfalt zwinęli i jechaliśmy piaszczystą, leśną drogą. Po godzinie dotarliśmy na miejsce, czyli ukryte pośród lasu, małe lotnisko. Od razu zostaliśmy zabrani na szkolenie, które biorąc pod uwagę skok jaki mamy uczynić, okazało się niezbyt pro ;). Ale nic tam, pewnie i tak przeżyjemy :P. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że sam skok jest samodzielny, bez tandemu z doświadczoną osobą :D. Takie rzeczy tylko na Ukrainie!

I się zaczęło. Najpierw wstęp, podpisywanie jakichś dokumentów napisanych w cyrylicy, gdzie gość powiedział nam tyle: tu wpisz imię i nazwisko, tu datę, tu numer telefonu, tu znów imię i nazwisko, numer telefonu, podpisz się trzy razy i już wracaj na szkolenie :D. Właściwie to do tej pory nie do końca wiem, co podpisałam i czy wyraziłam może zgodę na pobranie moich organów na wypadek nieudanego skoku :D.

A po formalnościach, opowiadanie o samolocie, o tym co wolno i czego nie wolno, jak sterować spadochronem, jak skakać, jak nie lądować itp., itd. Ot czysto praktyczne informacje sprzedawane nam po ukraińsku, czasem tłumaczone na polski. Zaczęłam się zastanawiać, czy ten numer, co mieliśmy podać w dokumentach to miał być mój, czy do osoby, która ogarnie sprawy jakby coś się wydarzyło :D. Cóż, na szczęście nie ja jedna podałam tam numer do siebie :D!

A zaraz później odbyły się zajęcia praktyczne. Podzielono nas na 4 grupy i ustawiono w czteroszeregu. Zaczęliśmy od udawania skakania z samolotu „na sucho”, czyli po prostu skok w dal. Później przenieśliśmy się na niewielki podest z metalową obręczą, która miała symbolizować otwarte drzwi samolotu. Tu każdy po kolei szkolił się jak wyskakiwać z wysokości – ręce skrzyżowane na piersi, nogi złączone i jazda!

Po skoku „z samolotu”, uczyliśmy się lądowania. Z innego podestu, znów każdy po kolei skakał, udając że trzyma sznurki spadochronu. Instruktor co chwilę podkreślał, że by się nie połamać, to należy mocno złączyć nogi, lekko ugiąć je w kolanach, patrzeć przed siebie i upaść na płaskie stopy równoległe do ziemi… cała filozofia! Podobno jeśli spełnimy wszystkie te warunki, to samo się wyląduje… No.. ciekawe :D. Zobaczymy. Zaraz jeszcze wtrącił małą dygresję, że jeśli kogoś zniosło by na las, krzaki, czy drzewa, to nogi trzeba mieć proste i należy pamiętać, by zakryć twarz :D. Noo… to zaczyna być ciekawie :D…

Gdy każdy zaliczył testy skakaniowe, przenieśliśmy się do budynku, gdzie przygotowane były spadochrony. Gdy je zobaczyłam, moje zaufanie do tego sprzętu z 80%, natychmiast spadło do mniej niż 40% :D… Co tu dużo mówić… Spadochrony wyglądały jakby miały 150 lat i wyglądały na tak zdezelowane, jakby zaraz miały się rozsypać, popruć, podrzeć i w ogóle się rozpaść ze starości. Co poniektóre miały nawet jakieś poszarpane dziury na pokrowcach… Im dalej w las tym robi się gorzej :D! Miejmy tylko nadzieję, że dostanę spadochron, który się otworzy…

Coraz bardziej zaczynałam się stresować całym tym przedsięwzięciem. W dalszym ciągu jednak jakoś nie mogłam uwierzyć, że zgodziłam się na ten szalony pomysł :D. Szalona, życie mi nie miłe :D.

Szkolenie trwało w najlepsze. Dowiedzieliśmy się jak sterować spadochronem podczas lotu i jak otworzyć zapasowy spadochron ratunkowy, w razie jakby po 3 sekundach nie otworzył się główny. Każdy dostał też swój własny numer, dzięki któremu mieliśmy wiedzieć na kogo z dołu krzyczy instruktor, by pokierować nas na bezpieczne miejsce do lądowania, a jeśli już o lądowaniu mowa, to czas, by przygotować się do zderzenia z ziemią, miała wyznaczyć wyjąca z pola syrena :P. Taa… Super ekstra :D.

Ostatnim ćwiczeniem praktycznym było składanie leżącego na ziemi spadochronu, który trzeba było sprawnie pozawijać na rękach, złapać i przynieść po szczęśliwym skoku z powrotem do bazy. I tyle było szkolenia :D! Cóż… Pożałowałam trochę, że nie pozamykałam co poniektórych spraw i nie pożegnałam się z przyjaciółmi i rodziną, w razie jakbym jednak nie przeżyła :D. Nie ma jak pozytywne myślenie :D. Ale jednak miałam przeczucie, że na pewno jakoś wszystko dobrze się skończy ;). Grunt to pozytywne nastawienie pomimo wszystko :P.

Jeszcze tylko szybka wizyta u ichniejszego lekarza, co by podpisać się jeszcze na dwóch świstkach papieru i powiedzieć, że owszem, jestem zdrowa :D.

Niby szkolenie trwało 3 godziny, ale jakby wziąć do kupy wszystkie ważne informacje i odliczyć przerwy i odpoczynki, które co chwile były ogłaszane, to może czystej treści wyszło by, przy dobrych wiatrach, max 30 min na osobę :D. A skaczemy przecież sami, pierwszy raz w życiu, z 1000 metrów (!)…

Teraz tylko mieliśmy chwilę poczekać, zrelaksować się, zjeść ostatni posiłek przed skokiem i przygotować się psychicznie.

Po godzince zjawiliśmy się ponownie w bazie i już przestało być śmiesznie, bo zaczęli pakować nas w spadochrony…I po kolei, każdy dostawał garb na plecy i ratunek na brzuch. Przyszła moja kolej. Wybrałam sobie zielony kask i dałam się ubrać w spadochron. Najpierw wrzucono mi na plecy okropnie ciężki plecor, który mocno pościągany na plecach, udach i ramionach sprawiał wrażenie jeszcze cięższego niż był w rzeczywistości! Jakby tego było mało, zaraz dostałam drugi, ciężki pakunek na brzuch – spadochron ratunkowy <3! Myślę, że nawet jakby ważył 100 kg to i tak chciałabym go mieć, więc nawet nie myślałam, by narzekać :P. I tak zapakowana między dwa ciężkie pakunki, czułam się jakbym siedziała między dwiema wielkimi dechami, ledwo mogłam się ruszać :D. Może to dobrze, przynajmniej nie wypadnę z tego spadochronu :D.

Gdy wszyscy już byli zapakowani w spadochrony, zrobiliśmy sobie kilka pamiątkowych zdjęć i czekaliśmy na swą kolej. Moja grupa była 3 w kolejności, więc mieliśmy trochę czasu, by zeżarł nas stres, strach i niepokój :D. Nie no, żartuję, wcale nie było aż tak tragicznie… Tylko trochę ;).

Nagle ktoś zawołał, że mamy ruszać na pole, w stronę samolotu! Kurde, zaczęło się :D! Momentalnie wszystkim zrzedły miny :D.

Siedliśmy pod samolotem i znów czekaliśmy na naszą kolej. Przywitał nas w pień pijany instruktor, który na szczęście nie miał wstępu do samolotu :D. Uff :D! Jedyną informacją jaką od niego uzyskaliśmy to tyle, że jak będziemy już spadać, to po prawej stronie mamy mieć las, by dobrze wylądować :P.

Przyleciał nasz pojazd. To co, teraz tylko wsiąść i skakać. Wsiedliśmy więc w wyznaczonej kolejności do środka i siedliśmy na krzesełkach wzdłuż ścianek. Tam przywitał się z nami już ogarnięty i trzeźwy instruktor, poprzypinał nasze spadochrony linką do pręta przy suficie i zanim się obejrzeliśmy, już wznieśliśmy się w powietrze!

Pierwsi skakali Ci z naprzeciwka, bliżej wyjścia. Moja ławka była druga, dzięki czemu mogliśmy cieszyć się dłuższym lotem i dłuższą przeskokową stresówką :D. I tak patrzyłam jak gościu otwiera drzwi samolotu, wychyla się przez nie, sprawdza wysokość, a wszystko to podczas lotu, ok. 1000 m nad ziemią! Szalony :D.

Miejsce dobre, krzyknął zatem do pierwszej ławki, żeby się przygotowali i po kolei wołał ludzi do otwartych drzwi i klepiąc każdego po plecach lekko wypychał ich z samolotu :D. Masakra :D. Wtedy jeszcze mocniej poczułam na co się piszę :D.

Razem z moim zielonym kaskiem i nadzieją, że spadochron się otworzy, skaczę w 1:47 min na tym filmiku :).

Jeden, drugi, trzeci, czwarty, piąty, szósty (!) – pierwsza ławka już wypchnięta. Teraz nasza kolej. Miałam trzeci numer, więc mogłam napatrzeć się jeszcze na dwójkę znajomych, którzy byli przede mną. Adrenalina zaczęła rosnąć, strach też :D. Wyskoczył Mateusz, za nim Aneta i… przyszła moja kolej… Wstałam szybko z ławki i nie mając nawet czasu, żeby pomyśleć, zobaczyłam maleńkie drzewka, zarysy pola i już zostałam klepnięta po plecach na znak, że mogę skakać, skrzyżowałam ręce na piersi i… WYSKOCZYŁAM :D! Masakra!

Zanim spadochron złapał powietrze, poczułam chwilę swobodnego spadku. WOW! Co za moc! Aż wstyd się przyznać, ale kompletnie zapomniałam, że mam na sobie dodatkowy spadochron :D! Mam nadzieję, że przypomniałoby mi się, gdyby główny się nie otworzył, bo jak nie, to byłoby słabo. Na szczęście duży spadochron na moich plecach po kilku sekundach, które trwały wieczność, szybko napęczniał i otworzył swoją czaszę i lekko szarpnął, ratując me życie ;).

I tak leciałam sobie nad polami i lasami, kierując sobie to w prawo, to w lewo, próbując mieć las po prawej stronie. Z dołu słyszałam jakieś krzyki, ale kompletnie nie mogłam rozpoznać, czy ktoś tam krzyczy „trzy” i gdzie właściwie powinnam się kierować. Zdałam się więc na siebie i sama wybrałam miejsce lądowania. Po chwili podziwiania widoków i cieszenia się wysokością, już usłyszałam dźwięk syreny, która zwiastowała rychłe lądowanie. Złączyłam więc nogi, tak jak nas uczyli i przygotowałam się do spotkania z ziemią. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy patrzyłam się przed siebie, czy pod nogi, ale na szczęście lądowanie odbyło się łagodnie i nie połamałam ani rąk, ani nóg, ani nic innego. Jednak szczęście mnie nie opuszcza :D. Mocno opadłam na stopy i już myślałam, że wszystko ok., gdy nagle czasza spadochronu przeleciała nade mną i pociągnęła mnie do przodu, sprawiając że wyładowałam twarzą w trawie :D. Całe szczęście, że zębów nie straciłam! Ległam na ziemię i chwilę tak leżałam próbując poskromić rozszalały spadochron, który jeszcze łapał powietrze :P.

Gdy już się ogarnęłam i zebrałam w sobie, obróciłam się na brzuch, wstałam i zaczęłam składać spadochron. Byłam mega szczęśliwa i dumna :). Mówię Wam, wspaniałe przeżycie taki skok. Być samemu w powietrzu, po prostu rewelacja :)! Polecam każdemu <3! Później udałam się w kierunku bazy.

Okazało się, że dwójka znajomych, zamiast wylądować na bezpiecznym polu, trafiła do lasu i ich spadochrony powiesiły się na drzewach. Na szczęście nic im się nie stało :). Jedynym uszczerbkiem na zdrowiu zarejestrowanym podczas naszych skoków było zwichnięcie barku u jednej osoby i lekkie skręcenie kostki u drugiej.

Zebraliśmy się z naszą ekipą i wspólnie wypiliśmy piwo zwycięstwa <3! W końcu należała nam się nagroda. Posiedzieliśmy jeszcze trochę na lotnisku czekając na resztę grupy. Późnym popołudniem, gdy wszyscy już skoczyli, zapakowaliśmy się do busów i pojechaliśmy z powrotem do Lwowa.

Adrenalina podczas jazdy szybko opadła i po 5 minutach, cały skład naszego auta (no oprócz kierowcy na szczęście) spał jak dzieci. Obudziliśmy się dopiero we Lwowie!

Podziękowaliśmy kierowcy i poszliśmy na dworzec, by zastanowić się, co robić dalej z tak pięknie rozpoczętą majówką, bo w sumie był dopiero 1 maja, a my już mogliśmy opowiadać historie, jakbyśmy byli co najmniej tydzień podróży, tyle się działo :D.

A to był dopiero początek :D…

PS

Wielkie dzięki dla Przemka i Żaby za kilka zdjęć <3!

Autorem prawie całej fotorelacji spadochronowej jest Kuba Żabiński, Filip Rożałowski i Joanna Krym :).

Film ze skoków udostępniony nam został przez organizatora skoków: Файна-DZ. Стрибки з парашутом у Львові. Крупське, Цунів (www.facebook.com/finedzcom)

Martyna Opublikowane przez:

8 komentarzy

  1. Adam
    11 maja 2017
    Reply

    Jesteś absolutnie nienormalna.

    • Martyna
      11 maja 2017
      Reply

      Haha! Dzięki 😉 <3! Nigdy w sumie nie twierdziłam, że jestem normalna :P. Ale jaka adrenalina była :)! POLECAM, serio warto :).
      Najlepsze, że to był dopiero początek majówki, zaraz piszę ciąg dalszy ;).

  2. Maria
    12 maja 2017
    Reply

    Martyś, śmiałam się i na przemian oczy ze zdumienia otwieralam czytając. Wariatka!

    • Martyna
      12 maja 2017
      Reply

      Cieszę się zatem, że tylu emocji Ci z rana zapodałam :).

  3. Ona
    12 maja 2017
    Reply

    Podpisuje sie pod Adamem 🙂

    • Martyna
      13 maja 2017
      Reply

      Ale za to jakie wspomnienia ;).

  4. Adam
    4 lipca 2017
    Reply

    Hej. Podeslij prosze koniecznie kontakt wraz z adresem do organizatorow skakania ze spadochronem.
    Jedziemy wlasnie ekipa w ten weekened i z checia tez bysmy sprobowali.
    Bede zobowiazany za info na adam.hryniewicz@o2.pl

    • Martyna
      4 lipca 2017
      Reply

      Hej Adamie :)!
      My jechaliśmy całą grupą autostopową i organizacji podjęła się nasza koleżanka. Jednak ona takiego wydarzenia nie organizuje zawodowo :).
      Ale na pewno możecie się umówić z lotniskiem przez facebooka i skakać :).
      https://www.facebook.com/finedzcom to facebook lotniska.
      Poydrawiam i powodzenia :)!

Skomentuj Adam Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *