WAKACJE W MØRSVIKBOTN – PRZEŁAMYWANIE LODÓW

Pomimo, że telefon się zepsuł, nie pospałam długo, gdyż raniusieńko (chciałam napisać, że o świcie, ale jasno jest przecież non stop :P), usłyszałam otwierające się drzwi mojego pokoju, otworzyłam oczy. W drzwiach stał nikt inny, jak tylko mój ulubieniec Heika <3! Uśmiechnięty i szczęśliwy, że nie śpię, zaczął mówić do mnie po norwesku, cieszył się, wlazł na łóżko jak za starych czasów, przytulił się (było to takie czyste, pełne miłości przytulenie, takie, jakie może dać chyba tylko dziecko <3), dotknął noskiem mojego nosa i zaczął swoje norweskie opowieści, z których mało co rozumiałam, ale bardzo się cieszyłam, że chciał podzielić się ze mną swoimi przeżyciami, emocjami i spędzić ze mną poranek :).

A najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że po jakimś czasie, chłopiec wyszedł z pokoju, by po chwili wrócić, przynosząc mi do łóżka zajączka, którego dostał ode mnie dobre 2 lata temu <3. Nie powiem, rozczulił mnie do łez <3!

„Pogadaliśmy” sobie dobrą godzinę, później poszedł na dół, by cichaczem pograć w gry albo oglądać telewizję ;), a ja jeszcze chwilę się zdrzemnęłam. Obudziłam się po 9, myślę, że to dobry czas, jak na mnie bez budzika ;).

Przez okno, do pokoju przedzierało się rześkie powietrze przepełnione morską bryzą. Ogarnęłam się, zeszłam na dół i wzięłam prysznic, a gdy myłam zęby, do łazienki wparował Heika, który chciał, bym powiedziała słowo „jordbær” – truskawka. Jakże się ucieszył, gdy je powtórzyłam :D! Jak za dawnych czasów :). Jordbær to jedno z pierwszych moich norweskich słów wypowiedzianych w Mørsvikbotn, które zresztą wymógł na mnie Heika ;). Za każdym razem, gdy je wypowiadałam, dzieciak był wniebowzięty i w dalszym ciągu dziwił się, cieszył i nieco zawstydzał, gdy tylko w moich ustach zabrzmiało „jordbær” :P.

Pogoda była wspaniała. Na tarasie czekało już pyszne śniadanie składające się z norweskich serów i brunosta, domowego knekkebrød (pieczywo chrupkie) i domowego chleba. Wspólnie zjedliśmy posiłek, ciesząc się, rozmawiając i wygrzewając w słońcu :). Na szczęście bariery, które zeszłej nocy dość mocno były wyczuwalne, zaczęły nieco topnieć :).

Jesteśmy w Norwegii, więc po śniadaniu złapałam za szklankę i poleciałam do kuchni napić się wody. Już zapomniałam, jak dobra w Mørsvikbotn jest „kranówka”. Jeśli mówi się, że w Norwegii woda jest pyszna wszędzie, to powinniście spróbować wody z Mørsvikbotn, bo ta zdecydowanie bije wszystkie inne wody na głowę. Wprost wspaniała <3!

W dzień mojego przyjazdu dowiedziałam się, że Elinor, mama Sissel i całego rodzeństwa, miała wypadek w górach. Podczas weekendowej wycieczki do hytte, poślizgnęła się i złamała rękę oraz dwa żebra. Z gór zabrał ją do szpitala helikopter. Jako, że na wycieczce z dziadkami było dwóch małych wnuczków: Heika i Edward, pilot postanowili zabrać na pokład również dzieciaki i zostawił jedynie dziadka – Erlinga, na ziemi, by ten mógł ogarnąć rzeczy, które zostały do zabrania na dół, do domu. Na szczęście wszystko w miarę dobrze się skończyło. Elinor miała operację na ręce i wieczorem wróciła już do domu do domu. Na całe szczęście!

Podczas naszej porannej z Heiką rozmowy, chłopak nie omieszkał mi wspomnieć z wielką ekscytacją i radością o tym, że LECIAŁ HELIKOPTEREM!!! No i… że babcia trafiła do szpitala… dodając już smutniejszym głosem ;). Słodkie :P. Nawet zrozumiałam po norwesku :P. Zwłaszcza, że Sissel uprzedziła mnie, że Heika wszystkim wkoło rozpowiada o tym emocjonującym przeżyciu :).

Przy śniadaniu również mu się przypomniało, dlatego też wszem i wobec oznajmił, że LECIAŁ HELIKOPTEREM!!! I zapytał, czy już to wiem :P. Hehe ;).

Sissel oznajmiła mi również, że Heika powiedział jej, że nauczy mnie mówić po norwesku :D. W sumie, koniec końców, to mu się trochę udało! Dobry z niego nauczyciel <3.

Po śniadaniu padł pomysł, by pójść na spacer w góry, ale zrobiło się tak upalnie, że zmieniliśmy plany i jednak postanowiliśmy wybrać się nad morze.

Przypływ miał być koło 14, więc przygotowaliśmy się do wyjścia i relaksowaliśmy przy kawie, w oczekiwaniu na wpływającą do fiordu wodę ;). Heika już od rana nie mógł się doczekać morza i chodził po całym domu w swym kole ratunkowym i ręcznikiem w ręce, pytając czy to już idziemy :D…

W końcu wybiła wyczekiwana godzina! Pożegnaliśmy Irję – sześciopalczastego psiaka i pojechaliśmy do ujścia fiordu, by posiedzieć nad morzem i pomoczyć się w słonej wodzie, której tak bardzo mi brakowało :).

Pogoda trafiła mi się doskonała, niemalże tropikalna jak na tą część świata :P. Termometr pokazywał prawie 30 stopni w cieniu (prawie jakbym cofnęła się w czasie do 2014 roku, gdy to norweskie lato przypominało południowoeuropejskie ;)), a morska woda miała około 14 stopni. GORĄCA! W porównaniu z moją lodową, 4 stopniową rzeką w Beiarn, to już w ogóle kosmos ;). Niebo było nieco zachmurzone, a w powietrzu dało się wyczuć nadchodzącą burzę, która jednak nie przyszła ;).

Nasza miejscówka znajdowała się na wielkim głazie, który łagodnie schodził do morza. Nieopodal, do fiordu wpływała rzeka, która zdecydowanie wychładzała przybrzeżną wodę. Z drugiej strony fiordu wpływała druga, również zimna rzeka. Obie tworzyły chłodny prąd, oddzielający „wody przybrzeżne”, od wód właściwych ;).

Posiedzieliśmy trochę na kamieniach, wygrzewając się w zamglonym słońcu, popijając kawę, ale okazało się, że jest tak gorąco, że nie ma wyjścia i trzeba się wykąpać. Heika już od dawna siedział w wodzie :D.

Nauczyłam się nawet chodzić po wodzie ;)!

W międzyczasie zjawiła się następna część rodziny – Ragnhild z dzieciakami. I znów to uczucie łamania powstałych barier i oswajania nowej sytuacji. Tym razem poszło łatwiej, Ragnhild i najmłodsze dzieciaki od razu uściskali mnie na powitanie, ale dwóch jej starszych synów, wcale nie było zbyt chętnych do powitań i pomimo nacisków mamy, jeden nie odwzajemnił uścisku, drugi, młodszy, przemyślał sprawę i po chwili wrócił do mnie i mocno, szczerze przytulił, co sprawiło, że poczułam się nieco lepiej. Cóż… wiedziałam, że te odwiedziny nie będą łatwe… Ani dla mnie, ani tym bardziej dla nich… Trzeba nauczyć się tej nowej sytuacji, poznać się nieco od nowa, naprawić kontakt, oswoić i przełamać powstałe bariery. Będę próbować, po to w końcu przyjechałam, by jakoś to wszystko przynajmniej trochę naprawić… Myślę, że wszytko idzie ku dobremu :).

Wejście do wody okazało się wyjątkowo łatwe. Temperatura morza była całkiem znośna i bez problemu szybko do niego wskoczyłam. Gorzej było przebrnąć przez lodowaty prąd, który tworzyły obie rzeki. Jednak po pokonaniu arktycznej wody, znów mogłam cieszyć się ciepłą, przyjemną kąpielą.

Wyjątkowe też było to, że w fiordzie łączą się dwa rodzaje wód: słodka i słona. Udało mi się zauważyć fajne i dość ciekawe zjawisko. Otóż, morska, słona woda fiordu jest cięższa od słodkiej i ostaje się przy dnie, podczas gdy słodka, zimna woda spływająca z górskich szczytów jest lżejsza i utrzymuje się przy powierzchni. Śmiesznie było pływać i nurkować, gdy zanurzając się woda jest słodka, a gdy otwierasz dla zabawy usta pod wodą, by posmakować, to przy dnie okazuje się słona :D. Jej, ileż to radości :D! Nawet sobie nie wyobrażacie :).

Cieszę się, że potrafię jeszcze bawić się taj jak dziecko :P. Myślę i mam nadzieję, że zostanie mi to na zawsze :). Wspaniale móc po prostu pływać sobie w morzu i smakować wodę :D. Mnie to cieszy, napawa szczęściem i radością :D.

Dużo nurkowałam, otwierając przy okazji pod wodą oczy, by przyjrzeć się różnicy i poobserwować dno.

W Norwegii z kąpielami trzeba się jednak spieszyć, gdyż odpływ następuje dość szybko i można nagle zacząć szorować brzuchem po dnie, obijając przy okazji kolana o kamienie, czego też doświadczyłam :D…

Cóż… woda odpłynęła, ale to nie znaczy, że zabawa się skończyła :P!

Ogrzałam się trochę na brzegu. W międzyczasie przyszła reszta dzieciaków z rodziny i mieszkańcy wioski i wszyscy legli do resztek wody, szukając zabawy w nieustannie płynącej po morskim dnie rzece.

Nagle dzieciaki odkryły na fjære (odkrytym przez odpływ dnie) przybysza z morskich głębin – wielkiego kraba. Obserwowanie go okazało się ciekawe również i dla mnie. Zwierzę było ogromne. W życiu nie widziałam tak wielkiego, żywego kraba ;). Śmiesznie przebierał czułkami i przecedzał wodę w swoim pyszczku. Zdawał się być nieco zaskoczonym, że nagle cała woda mu zniknęła z kryjówki. Dzieciaki próbowały zrobić mu mały basen, by nasz mały-duży przyjaciel nie wysechł :).


Gdy znudziło mi się oglądanie zwierzaka, postanowiłam wybrać się na spacer po fjære. Ach, jak ja to zawsze uwielbiałam <3! Przypomniało mi się, jak kiedyś często wybierałam się pochodzić po morskim dnie o prawie suchej stopie, czy bucie :). Ostatnio spacerowałam tędy zimą, gdy to zaskoczył mnie nie odpływ, a przypływ, i musiałam szybko uciekać na brzeg, by nie skończyć nagle po pas w lodowatej wodzie :P. A spacer po odkrytym morskim dnie to wspaniałe uczucie :). Mówię Wam. A jakie ciekawe rzeczy można znaleźć!

Szłam sama, rozmyślając i napawając się widokiem i tym, że moje stopy dotykają morskiego dna, które nie jest pod wodą ;). Po drodze natknęłam się na wiele muszli, wodorostów i pięknych, srebrzystych kamieni, aż w pewnym momencie dotarłam do miejsca, które wyglądało jak piramidowy, albo stożkowy raj. Na łasze miękkiego, mokrego piasku podziwiać można było kilkadziesiąt piaskowych stożków. Nie wiem jakie zwierzęta je stworzyły, ale wyglądało to kosmicznie. Stożki podobne były do trójkątnego, szalonego szczytu, widniejącego nad wioską, tworząc jego mini kopie. Co ciekawe, na czubku każdego stożka zobaczyć można było kilka piaskowych „nitek” wychodzących z wewnątrz. Sprawiały więc one wrażenie nie dość, że form z innego wymiaru, to jeszcze przypominały piaskowe, mikro wulkany, tryskające piaskową lawą ;).

Zbliżał się czas powrotu do domu, więc spakowaliśmy rzeczy i wróciliśmy. Zjedliśmy wspólnie pyszny obiad na tarasie i każdy udał się do swoich spraw. Ja nakarmić swoje internetowe uzależnienie (w końcu cały dzień bez telefonu ;)), Geir oddał się przygotowaniom do jutrzejszego wyjazdu na wielki festiwal strzelniczy, a Sissel poszła usypiać Heikę.

Woda we fiordzie uspokoiła się i przybrała postać lustra, które odbijało cały ten piękny krajobraz, który góruje nad Mørsvikbotn. Oczywiście od razu pobiegłam nad morze posiedzieć przy brzegu i posłuchać ptaków :).

Wróciłam do domu i popijając pyszną wodę, zaszyłam się na chwilę w komputerze, przeglądając zdjęcia i ogarniając parę internetowych spraw. Skończyło się na tym, że Geir zaszył się w swym laptopie, Sissel usnęła przy książce, na górze, a ja znów wybrałam się nad brzeg morza nieopodal domu, posiedzieć na ciepłym kamieniu, powdychać morskie powietrze i popatrzeć na wodę.

Udało mi się też dostrzec słodkie nisse fukające znad tafli wody <3! Siedziałam tam do północy. Noc jeszcze była jasna, choć widać już, że dzień polarny pomału staje się coraz krótszy i noc wraca do Norwegii…

Przed snem chciałam zapamiętać ten wspaniały widok morza i gór. Żal mi było iść spać, ale przecież i odpocząć kiedyś powinnam. W końcu zaraz po tych 3 wolnych dniach, wracam od razu do pracy :P. I to na ciąg 10 dni bez przerwy :P…

Posiedziałam więc jeszcze chwilę i poszłam do pokoju, szybko usypiając w towarzystwie Heikowego zajączka i misiów polarnych, wdychając morską bryzę i słysząc śpiew przybrzeżnych ptaków <3!

Dziękuję za ten wspaniały dzień :)!

I za otwartość i dobro całej tej rodziny, która pomimo wszystko chce wybaczyć <3…

Martyna Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *