WAKACJE W MØRSVIKBOTN

Po wielu próbach, rozmowach i prośbach, w końcu się udało! Dostałam 3 dni wolnego pod rząd (TRZY POD RZĄD :P!!!). Szaleństwo! Na całe szczęście, bo bardzo, ale to bardzo potrzebowałam odpocząć.

Po już 200 przepracowanych godzinach w samym lipcu, gdzie od samego początku miesiąca miałam jedynie dwa wolne dni (a od mojego przylotu do Norwegii trzy…), zdecydowanie należał mi się upragniony odpoczynek. Wcześniej, podczas tych pojedynczych, wolnych dni po prostu byłam zbyt zmęczona, by cokolwiek fajnego zrobić… Próbowałam, a i owszem, ale ile można męczyć swój organizm. Nie da się w końcu być na pełnych obrotach prawie 24/7, non stop!

Podczas mojego krótkiego urlopu, postanowiłam pojechać do Mørsvikbotn i odwiedzić swoich wspaniałych znajomych, których swego czasu praktycznie traktowałam jak swoją rodzinę <3 (cóż, nadal czuję mocną więź z nimi wszystkimi i nigdy nie zapomniałam jak zawsze byli i są dla mnie dobrzy). Nie da się jednak ukryć, że odrobinę obawiałam się tego spotkania…

Otóż… kiedyś, w sumie to dokładnie 3 lata temu, trafiłam w to miejsce szukając sezonowej pracy, i znalazłam (o tym jak całkiem nie przypadkiem znalazłam się w Mørsvikbotn możecie przeczytać tutaj: http://catchingdreams.pl/pukajac-do-drzwi/). Nie tylko pracę tu znalazłam, ale też ówczesnego chłopaka i jego cudowną rodzinę, której członkowie stali się moimi przyjaciółmi i praktycznie czułam jakby zaadoptowali mnie od razu, jako członka swej wielkiej familii <3. Znalazłam tu również wspaniałe i przepiękne miejsce do spędzenia wakacji w Norwegii (tu możecie przeczytać o moim pierwszym dniu w Mørsvikbotn http://catchingdreams.pl/morsvikbotn-po-raz-pierwszy/).

Od tego czasu wracałam tam dość często, a to w odwiedziny, a to do pracy, by trochę dorobić i tak mijał czas. Spędziłam w Mørsvikbotn naprawdę dużo czasu. Wakacje w 2014 roku, później byłam tu na parę dni w listopadzie 2014r, później wróciłam do pracy w lutym 2015 roku, natomiast od maja 2015, praktycznie do grudnia, z jedną małą przerwą, przesiedziałam na północy, spędzając zarazem jedne z najzimniejszych wakacji mojego życia i pracując w górach. Ostatni raz zawitałam w te piękne strony w lutym 2016, gdy pracowałam przez cały miesiąc w Arstaddalsdammen i do Mørsvikbotn zaglądałam jedynie podczas weekendów.

Niestety, później nasze drogi, moja i Erlenda, mego ówczesnego chłopaka, całkowicie się rozeszły… Przynajmniej w moim odczuciu. Moja dusza rwała się (i rwie się bez przerwy) do podróży, nowych doświadczeń, zwiedzania świata i poznawania ludzi, natomiast jego siedziała na północy i zarabiała pieniądze, kupowała dom itp. Nie mogłam być obojętna wobec moich uczuć i wewnętrznego głosu, dlatego postanowiłam się z nim rozejść. Nie było to łatwe, bo uważałam go za dobrego przyjaciela, a ciężko krzywdzić ludzi, którzy dużo dla Ciebie znaczą. Jednak czasem (a nawet często…) trzeba być egoistą i słuchać tego, czego tak naprawdę chcemy my. Trzeba słuchać intuicji i usłyszeć jak krzyczy wewnątrz nas i prosi o wysłuchanie i zwracać uwagę na to co się czuje, by później, pomimo ciężkich chwil, odnaleźć równowagę i swoją drogę, na którą wewnętrzny głos nas prowadzi. Dlatego też zakończyłam nasz związek.

Niby później mieliśmy kontakt, czasem rozmawialiśmy przez facebooka, ale wiecie jak to jest. Niby ok, ale jednak coś jest nie tak. Próbowałam też utrzymywać kontakt z jego siostrą, dla której wcześniej pracowałam… Początkowo jedynie nieśmiałe maile z pytaniami co słychać itp. Na szczęście udało mi się względnie naprawić kontakt z resztą rodziny, ale kto to wie… Pisałam maile z Sissel, czasem z Geirem, pytałam co słychać u reszty rodziny, miałam kontakt z dzieciakami.

Aż nadszedł czas, gdy znów wywiało mnie na północ Norwegii, do Nordlandu. Nie mogłam więc odpuścić okazji, by znów ich wszystkich zobaczyć, nie wiedząc jednak, czy właściwie oni chcą mnie widzieć po tym, co zrobiłam Erlendowi: ich bratu, synowi i wujkowi zarazem…

Nie raz miałam sny o tym, jak wracam do Mørsvikbotn. Będąc już w Beiarn, przyśniło mi się nawet, że pojechałam tam zimą w odwiedziny, ale nie chcieli mnie przyjąć na noc do domu… Pierwszy raz od dłuższego czasu obudził mnie płacz i wielki żal i smutek, aż nie wiedziałam co myśleć, jak się już przebudziłam. Zmęczenie po pracy też pewnie zrobiło swoje. W końcu płacz oczyszcza. Może potrzebowałam oczyścić umysł.

Zatem moje obawy przed przyjazdem do Mørsvikbotn wcale nie były bezpodstawne jak widzicie :P. Mieli się o co gniewać i nie chcieć mnie za bardzo widzieć…

Cóż… postanowiłam jednak spróbować… Pogoda zapowiadała się wspaniałą – ciepło i słonecznie <3. Do tego udało mi się nawet załatwić sobie transport. Dzięki wspaniałomyślności kucharza Jana, do Mørsvikbotn trafiłam szybko i przyjemnie, gdyż zawiózł mnie on swoim samochodem, poświęcając swój wolny czas. Wspaniały człowiek <3!

Jakby tego było mało, podarował mi przepiękny prezent z Ljøsenhammer, którym mogłam się podzielić ze wszystkimi na miejscu, w Mørsvikbotn. Dostałam od niego całkiem pokaźny pakiet do przyrządzenia moich ukochanych Møsbrømlefse <3 (20 lefse – specjalnych „naleśników”, do tego prawie 2kg møsbrøm – brunostowego nadzienia, masło, specjalnie bez soli i 2 rodzaje rømme – śmietany ). Szaleństwo, biorąc pod uwagę, że jeden lefse kosztuje w granicach 33 kr, śmietana 25 kr, masło 30 kr, nie wspominając już o 2kg møsbrøm, którego ceny nie jestem w stanie oszacować. Powiem tylko, że za jednego Møsbrømlefse w restauracji płaci się około 80 kr… Razy 20, czyli 1600 kr ;)… Trochę obeszliśmy system, ale ciii ;)…

W niedzielę, zaraz po skończonej pracy, po 20:00 przyjechał po mnie Jan i pojechaliśmy na północ. Przed północą byłam już w Mørsvikbotn <3. Nie potrafię opisać uczucia, jakie towarzyszyło mi w momencie przejeżdżania obok miejsca, z którego zazwyczaj robiłam miliony zdjęć. Wspaniale tu wrócić <3.

Dojechaliśmy do czerwonego domu Sissel i Geira. Podziękowałam Janowi i obładowana prezentami i swoimi gratami poszłam na dół i zapukałam do drzwi. Pełna obaw i lekkiego strachu czekałam na odzew…

Drzwi się otworzyły, a w nich stała uśmiechnięta Sissel, która serdecznie zaprosiła mnie do środka. Uff… Teraz  już chyba będzie z górki ;)… Gdy zrzuciłam z siebie toboły poszłam do kuchni i przywitałam się z Sissel. Przytuliłyśmy się i chyba obie mocno się wzruszyłyśmy, mi się chciało płakać jak dziecku, a i czułam, że nie tylko mi… Mocno energetyczna chwila. Czysta energia, dobro, wzruszenie, oczyszczenie. Nie widziałyśmy się ponad 1,5 roku. Później uściskaliśmy się z Geirem, Heika już niestety spał, ale Sissel oznajmiła, że wie, że przyjeżdżam i pewnie rano przyjdzie do mojej sypialni ;).

Obdarowałam domowników polskimi prezentami, wsadziliśmy pakiet Møsbrømlefse do lodówki, upewniłam się, że mogę spędzić noc w ich domu, przy okazji opowiadając mój przerażający sen. Widziałam, że Sissel nieco poruszył ten mój płacz podczas snu i znów się wzruszyłyśmy stojąc na tarasie i podziwiając krajobraz.

Powiedziała, że oczywiście mogę u nich spać. Zażartowałam, czy będę spać w „swoim” pokoju. Odpowiedź była twierdząca. Nawet dostałam więcej, niż się spodziewałam, bo Heika zezwolił na to, bym spała pod pościelą ubraną w jego niedzwiedzio polarną poszewkę, którą to dostał na urodziny i za bardzo nie chciał się nią z nikim dzielić ;). Kochany <3!

Okazało się, że Erlend nazajutrz wyjeżdża na wakacje, więc postanowiłam najpierw odwiedzić właśnie jego i trochę pogadać. Nie było to łatwe spotkanie. Nawet nie wiem czy było przyjemne, jednak dobrze było się spotkać. Czuć było jednak, że ma do mnie nadal ogromny żal… Nie siedziałam więc długo i po krótkiej rozmowie szybko wróciłam do Sissel i Geira.

Siedliśmy na kanapie, jak za dawnych czasów i przy polskiej, aroniowej nalewce mojej mamy i żubrówce, zaczęliśmy rozmawiać i wspominać <3! Wspaniale :). Siedzieliśmy tak do 2 w nocy.

W międzyczasie mój telefon kompletnie umarł i odmówił posłuszeństwa i współpracy, dlatego też nie mogłam na bieżąco nadawać z nadmorskiej wioski. Cóż, wakacje pełną parą, bez telefonu, bez budzika, bez drugiego aparatu ;). Widać tak miało być :).

Przed snem poszłam jeszcze na krótki spacer nad brzeg morza, by w spokoju posiedzieć, ochłonąć i popatrzeć na moją ulubioną, szaloną, trójkątną górę, która jest charakterystycznym elementem wioski.

Świeżość wilgotnego, morskiego powietrza w mych płucach, popiskiwanie ptaków i wrzaski mew, zapach morskiej bryzy i szum fal ukoiły moje myśli i wcześniejsze niepokoje.

Poczułam się jak w domu… <3


Po powrocie czekał na mnie pięknie przygotowany pokój. Niegdyś mój pokój ;). Ciepły, pełen czystej, pozytywnej energii i dobra.

Zmęczona tymi wszystkimi emocjami i myślami, które od dłuższego czasu mocno kłębiły się w mojej głowie, nieco spokojniejsza już, bez ustawiania budzika (bo przecież telefon umarł :P), ległam na łóżko i szybko usnęłam, ciągle czując zapach morza, które było raptem kilka kroków od domu <3.

Ach, kocham to miejsce <3!

Martyna Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *