WRACAMY DO TROMSØ

         Przed nami ostatnie 6 godzin wspólnej podróży z Wolfgangiem. Pomału wracaliśmy do miasta, znów (zresztą jak zwykle ;)) mijając po drodze wspaniałe krajobrazy, falujące morskie fale i zaśnieżone górskie szczyty. I tak sobie jechaliśmy na południe, już coraz częściej spoglądając na zegarek, gdyż czekały nas jeszcze dwie przeprawy promowe, na które musieliśmy zdążyć, by dostać się do oddzielonego dwoma fiordami Tromsø.

Po niecałej godzinie jazdy, zobaczyliśmy znaki, kierujące nas do ciekawego miejsca. Postanowiliśmy zrobić sobie małą przerwę i zatrzymać się na szybką kawę w ciekawej scenerii.

Tym miejscem okazał się być wiekowy pensjonat, umiejscowiony na szczycie góry – Kvænangsfjellet – Gildetun (http://www.english.gildetun.no/). Ten urokliwy hotelik funkcjonuje w tym miejscu już od lat 60tych XX w. Cieszy się też dużym zainteresowaniem, gdyż znajduje się na trasie z, albo w drodze na Nordkapp. Siedliśmy wewnątrz całkiem fajnie urządzonej restauracji w stylu Samów. Na ścianach wisiały skóry, a u sufitu powieszone były starego typu boje plecione przez rybaków. Całkiem ładnie. Nie zagrzaliśmy jednak miejsc wewnątrz pomieszczenia, bo było tam jednak dość ponuro i ciemno, a na zewnątrz przyjemnie świeciło słońce. Wypiliśmy kawkę na śwoieżym  i tu stało się coś niesamowitego! Otóż, mówi się że to Polacy podkradają różne rzeczy z restauracji, czy hoteli. A tu się okazuje, że nie tylko Polacy, bo Niemcy też :D! Wolfgang postanowił swoją filiżankę kawy (w norweskich restauracjach zazwyczaj mają miliony kubeczko-filiżanek, w których serwowana jest kawa) po prostu zabrać ze sobą ;). Powiedział, że właściwie zapłacił za tą kawę, a kubek mu się przyda :P. No cóż, pewnie restauracja nie zbiednieje, a jak jemu się przyda to kwestia nie podlega dyskusji ;). Po udanym szabrze wróciliśmy z auta jak gdyby nigdy nic i podziwialiśmy otaczające nas krajobrazy :).

Budynek był bardzo ładny, mnie jednak nie interesował tyle sam obiekt, co wspaniała panorama rozprzestrzeniająca się z tarasu widokowego oraz ogromnie górskie przestrzenie znajdujące się za moimi plecami .

Kvænangsfjellet jest miejscem znanym z tego, że latem Samowie wypasają tutaj swoje renie stada. I to prawda, było ich mnóstwo. Chyba nigdy nie widziałam aż tylu reniferów w jednym miejscu. Górskie zbocza były dosłownie usłane tymi zwierzakami. Siedziały a to na śniegu, a to na trawie, wszędzie :). Cudny widok :)!

Naszą uwagę zwrócił jeszcze ciekawy pomnik w kształcie drzewa, który równocześnie był drogowskazem ukazującym w jakich odległościach oddalone są miejsca: Nordkapp (370 km), Kirusa (500 km) i Ivano (500 km).

Taras widokowy za pomnikiem udekorowany był ogromem kamiennych, mniejszych i całkiem sporych kopczyków, z których słyną norweskie, górskie ścieżki. Te kamienne wieżyczki mają ponoć przynosić szczęście :). Całe kamienne mikro miasteczko powstało na tym obszarze, myślę zatem, że dużo, dużo szczęścia emanuje z tego miejsca 🙂 <3! Zza kamiennych wieżyczek rozpościerał się przepiękny widok na fiord.

Czas nas gonił, było już po 17, a promy kończą kursować pewnie koło 21, więc najwyższa pora jechać dalej. Zapakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Do przejechania do pierwszego promu mieliśmy niecałe 100 km, czyli jakieś 1:30h zważając na norweskie warunki. Miejmy nadzieję, że zdążymy ;).

Podczas jazdy spotkało nas ciekawe zjawisko. Przed nami, na horyzoncie, pojawił się szeroki i gęsty pas mgły, który tworzył ciekawie wyglądający mur. Mur ten jak szybko się pojawił, tak szybko rozpłynął się w powietrzu nie zostawiając po sobie śladu ;).

Dalej jechaliśmy wzdłuż brzegu morza, które lśniło złocistym blaskiem słońca, które wcale nie miało zamiaru jeszcze zachodzić. Taa… w ogóle nie miało zamiaru zachodzić, może na chwilę skryć się za horyzontem ;). Już zdążyłam się przyzwyczaić do dnia polarnego, więc nieprzerwany dzień nie był mi już straszny, wręcz przeciwnie, zaczęła mi się nawet trochę podobać :). Złota godzina dla fotografów, zamiast kilku minut, w Norwegii potrafi trwać kilka godzin ;). Jak tu nie kochać Norwegii ;)? Akurat te zdjęcia złotej godziny jeszcze nie prezentują ;)… Ale obiecuję, że przyjdzie czas na złotogodzinne zdjęcia :).

Po drodze natrafiliśmy na jeszcze jeden przydrożny sklepik Samów, do którego Wolfgang oczywiście zajrzał :).

Zdążyliśmy na pierwszy prom :). Pogoda była wspaniała, słońce przyjemnie świeciło, wiał lekki, letni wiaterek, więc z przyjemnością wyszłam na górny pokład i podziwiałam widoki. Prom delikatnie sunął po morzu. Wszędzie dookoła otaczały nas górskie szczyty delikatnie spowite majestatyczną mgłą. Iście niebiański widok. W końcu dotarliśmy na drugi brzeg.

Teraz trzeba zdążyć na ostatni prom, który odpływa za jakieś 40 minut. Do przejechania mieliśmy jakieś 20 km, więc całkiem dobry czas.

Jechaliśmy więc nieco żwawiej niż wcześniej, jednak co i rusz zatrzymywały nas wspaniałe krajobrazy, których nie omieszkałam uwiecznić na fotografiach, a kochany Wolfgang z przyjemnością zatrzymywał się przy coraz to lepszych miejscówkach. Zatem szybsza jazda wcale nie przekładała się na szybsze dotarcie do promu :P.

Na horyzoncie znów zaczęła pojawiać się mglista ściana, okrywająca szerokim pasem horyzont, oddzielając ląd od górskich szczytów. Widok był nieziemski. Znów zatrzymaliśmy samochód i podziwialiśmy ten niesamowity spektakl natury.

Tak się zachwycaliśmy tą naturą, że chyba cudem zdążyliśmy na prom. No niemalże w ostatniej chwili! Już wszystkie samochody były na pokładzie i prawie zamykali bramki wjazdowe. Na szczęście zdążyliśmy :). Uff. Było blisko, a utknęlibyśmy tu na noc (a nie mogliśmy, bo Wolfgang miał następnego dnia samolot!), albo musielibyśmy nadrabiać dobre 100 km… czyli ponad 2 godziny jazdy… Szczęście jednak było po naszej stronie :). Jak zawsze zresztą :)!

Podczas rejsu nie było widać już nic poza rażącym słońcem, grubą i wysoką mglistą ścianą i niebieskim niebem ;). Cóż.. ciekawy widok ;).

Gdy dotarliśmy na drugi brzeg słońce schowało się za pobliskie szczyty i zrobiło się cieniście. Było już po 20:00 więc znaleźliśmy jakąś miejscówkę przy lesie i postanowiliśmy zjeść kolację. Ostatnią kolację z Wolfgangiem :(…

Wyjęliśmy kuchenkę, całe oprzyrządowanie, produkty i zaczęliśmy pichcić. W międzyczasie odwiedził nas lis, przechadzający się pobliską ścieżką. Wolfgang chcąc zrobić mi niespodziankę i przyjemność pochwalił się, że specjalnie dla mnie kupił mięso wieloryba (bo przecież jem ryby…).

Kurde… I co teraz?! Przecież WIELORYB to SSAK, a nie RYBA!!! Jak mam mu powiedzieć, że nie zjem… Czy może lepiej zjeść i jakoś przeboleć ten fakt, ze względu na niego i jego wspaniałe, dobre chęci?

Mięso wylądowało na patelni… Kiedyś jadłam mięso, więc wiem jak smakuje i jak pachnie jego przyrządzanie. Ryby pachną jednak nieco inaczej… Zapach smażonego wieloryba natomiast zbliżony był do wątróbki… Owszem, kiedyś bardzo lubiłam wątróbkę, jednak teraz sam zapach przyprawiał mnie o mdłości… Co robić…?!

Wolfgang był bardzo zadowolony, że będzie mógł mnie uraczyć tym „wspaniałym” (i nie ukrywajmy, dość drogim) przysmakiem pochodzącym z morskich otchłani…

Stwierdziłam, że nie mogę sprawić mu takiej przykrości i zjem trochę tego „specjału”… Włożył mi kilka kawałków mięsa na talerz i sam zaczął pałaszować ze smakiem swoją porcję. Niepewnie nadziałam kawałek na widelec i skierowałam w stronę ust… Zamknęłam oczy i ugryzłam jeden kęs. Zaczęłam przeżuwać maleńki kawałek mięsa, ale im dłużej miałam go w ustach, tym bardziej rosło mi to w buzi i w gardle. Smakował jak wątróbka o innej konsystencji. Bardzo czerwone mięso… (Nawet teraz jak o tym piszę, to mam to samo okropne uczucie jak wtedy…) Kocham wieloryby i nie godzę się na ich zabijanie. Nie sądzę, że ludzie muszą jeść ich mięso, mając tyle wspaniałych roślin dookoła…

Nie pamiętam teraz dokładnie (człowiek wymazuje złe wspomnienia z pamięci), ale chyba szybko przełknęłam kawałek mięsa, by nie sprawiać Wolfgangowi jeszcze większej przykrości wypluwając przyrządzony przez niego posiłek…

Chyba zauważył moje zmagania, a ja nie przełknęłabym ani jednego kęsa więcej, więc zdecydowałam, że powiem mu, że wieloryb jest mięsem i jestem mu bardzo wdzięczna, że chciał mi sprawić przyjemność, ale nie jestem w stanie zjeść więcej tego pięknego zwierzaka. Oddalam mu swoją porcję, a sama zjadłam ziemniaki. Zdaje się, że mój niemiecki przyjaciel zaakceptował moje zachowanie, ale chyba nie bardzo rozumiał ;). Z przyjemnością wszamał resztę mięsa (przynajmniej wieloryb nie został wyrzucony, tylko zjedzony… z dwojga złego lepsze to drugie…). Pogadaliśmy trochę, zaczęło się robić chłodno, więc spakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Zrobiło się już dość późno. W końcu dojechaliśmy na główną drogę prowadzącą do Tromsø. Była już 22:00 i słońce zaczęło chować się za szczyty, kolorując przy tym niebo wszystkimi odcieniami pomarańczu <3! Jeszcze do tego magiczna mgła, delikatnie spowiła wierzchołki gór, tworząc przepiękne widowisko <3! Piękne pożegnanie :). Zatrzymaliśmy się na chwile i podziwialiśmy to przedstawienie.

Przed 23 byliśmy już w Tromsø. Wolfgang podwiózł mnie pod same drzwi domu Darka, z którym w międzyczasie umówiłam się na ponowne spotkanie i możliwość noclegu przed dalszą podróżą na południe.

Smutno mi się zrobiło, że to już koniec naszej wspólnej podróży… Wspaniale było spotkać Wolfganga i mieć możliwość wspólnie eksplorować skarby północnej Norwegii. Nie ważne, że ledwo mogliśmy się porozumieć, bo on mówił po niemiecku i rosyjsku, a ja po polsku i angielsku, czasem też wtrącaliśmy jakieś hiszpańskie słówka. Wspaniałe jest w podróży właśnie to, że nie ważne jest jak się porozumiewacie. Ważne jest to połączenie dusz, nadawanie na tych samych falach i rozumienie się z drugim człowiekiem tak, jakbyście znali się parę dobrych lat. Wolfgang podarował mi niesamowitą wycieczkę, której prawdopodobnie nie miałabym możliwości odbyć w tym czasie sama. Dzielił się ze mną wszystkim co miał: jedzeniem, miejscem do spania, swoim czasem, rozmowami, uśmiechem, radościami i  szczęściem każdego dnia :). Umożliwiał mi zobaczenie mnóstwa pięknych miejsc, które nie powiem, swoje kosztowały, a ja nie musiałam wydać na nie ani korony… Do tego Wolfgang okazał się wspaniałym przyjacielem, godnym zaufania, pogodnym, miłym i bardzo sympatycznym fizjoterapeutą z Bawarii :). Wspaniały z niego człowiek <3! Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie nam dane się spotkać :). Niech mu się wiedzie jak najlepiej! Wielkie dzięki dla niego wysyłam do Wszechświata :).

Jestem bardzo wdzięczna, że zabrał mnie te 4 dni wcześniej z drogi i zdecydował się na wspólną podróż z nieznajomą autostopowiczką ;). Pewnie dla niego to też było na początku nie lada wyzwanie. Jednak budowanie zaufania poszło nam bardzo szybko, rozumieliśmy się bez słów i przyjemnie nam się razem spędzało czas. Cieszę się, że mieliśmy okazję razem zobaczyć północ Norwegii :).

Pożegnaliśmy się, wymieniliśmy się kontaktami i uściskaliśmy się. Wyszłam z auta i wypakowałam swoje graty z tylnego siedzenia. Z łezką w oku jeszcze raz podziękowałam Wolfgangowi z całego serca za wspaniałą wyprawę, jeszcze raz uściskałam go na pożegnanie i zapukałam do mieszkania. Drzwi otworzył mi uśmiechnięty Darek. Wchodząc do środka, pomachałam jeszcze raz Wolfgangowi na pożegnanie :). Mega, mega wdzięczność za takiego kompana podróży! Aż zapomniałam, że gdzieś tam w drodze na południe miał czekać na mnie Rafał, który jak myślałam, nadal szukał pracy.

Darek przywitał mnie ciepło. Pogadaliśmy, wykąpałam się w końcu w ciepłej wodzie pod prysznicem, zjedliśmy coś i nad ranem poszliśmy spać.

Rano wzięłam jeszcze jeden szybki prysznic (kto wie kiedy będzie okazja na następny ;)), spakowałam się i byłam gotowa do dalszej drogi. Darek miał tego dnia wolne, więc mieliśmy trochę czasu, by na spokojnie spędzić poranek. Zjedliśmy wspólne śniadanie. Mój gospodarz niemalże przymusił mnie do zrobienia sobie kilku kanapek, podarował mi trochę owoców oraz kilka paczek orzeszków ziemnych (które zresztą dostał za darmo z pracy, gdyż jego hotel miał odgórny nakaz zlikwidowania wszystkich produktów, które zawierały w sobie olej palmowy). Cóż, teraz nie jadam w ogóle tłuszczu palmowego, ale jak to się mówi, darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda, freeganizm spoko sprawa, a i zapaczkowana dawka energii w drodze to zawsze dobra sprawa :). Wałówka ledwo zmieściła mi się do plecaka :P. Pogadaliśmy jeszcze trochę o swoich przygodach, o moim nieograniczonym szczęściu czekającym na mnie na każdym zakręcie ;), o filmie Sekret, który mu poleciłam, powiedziałam jeszcze by słuchał swego serca i spełniał marzenia, bo właśnie to w życiu jest najważniejsze 🙂 <3! (później okazało się, że po jakimś roku pojechał w daleką podróż dookoła świata ;), wspaniale <3)

Darek postanowił, że kawałek mnie odprowadzi. Niestety pogoda nieco się zepsuła i niebo spowite było gęstymi chmurami, padała lekka mżawka i zrobiło się chłodno. Jak wspaniale, że mieliśmy z Wolfgangiem taką ładną pogodę podczas naszej wycieczki :).

Dotarliśmy do słynnego kilometrowego mostu Tromsø i tam się rozdzieliliśmy. Pożegnałam się z przyjacielem, uściskaliśmy się i życzyliśmy sobie wszystkiego najlepszego w dalszych podróżach :)! Darek wrócił do domu, a ja ruszyłam w nieznane ;)!

Martyna Opublikowane przez:

2 komentarze

  1. Jola
    23 marca 2017
    Reply

    Koniecznie musisz odnaleźć Wolganga i przesłać mu zdjęcia. Jesteś mu to winna, to naprawdę była wspaniała wyprawa.
    Wiem że już próbowałaś, ale może tym razem Ci się uda. Spróbuj na Fb lub na innych portalach.

    • Martyna
      24 marca 2017
      Reply

      Oj, długo się go naszukałam. Przewertowałam chyba cały Internet, żeby go odnaleźć i się skontaktować :(… Ale będę próbować dalej. Może w końcu uda się uda :).
      Tak, to była wspaniała wyprawa i jestem mu ogromnie wdzięczna :).
      Pozdrawiam :)!

Skomentuj Jola Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *