PIERWSZY DZIEŃ W PRACY

Umówiliśmy się, że właściwie mogę wstawać kiedy chcę, zjeść śniadanie i wtedy dawać znać Sissel albo Geirowi (którzy zazwyczaj byli już wtedy w pracy), że jestem gotowa.

Żeby nie przeginać, powiedziałam, że wstawać będę przed 9, ogarnę się, zjem coś i już. Wychodziło tak, że zwarta i gotowa byłam już koło 9:30. Wtedy dawałam znać gospodarzom i zależnie od tego, co miałam danego dnia robić, przyjeżdżał po mnie albo Geir i zabierał mnie do siebie do warsztatu, albo szłam spacerkiem do studia Sissel :). Układ doskonały.

Tego dnia miałam iść pierwszy raz do pracy. Wstałam zatem wcześnie, zjadłam śniadanie i czekałam na smsowy znak odpracodawców. W międzyczasie wyszłam na taras i podziwiałam przepiękne widoki. W dalszym ciągu nie mogłam uwierzyć, ze mieszkam w tak niesamowitym miejscu.

Z werandy widok rozpościerał się na fiord i falujące morskie fale, otaczające nas z każdej strony góry, które wyglądały jakby były zrobione ze srebra oraz drzewa i mnóstwo zieleni, która aż krzyczała soczystą zielenią :). Krajobraz jak ze snu.

Pierwszy dzień w pracy był nieco stresujący. W ogóle nie wiedziałam czego mam się spodziewać… Początkowo poszłam do Sissel, gdzie „cięłam papiery” i tworzyłam ozdoby na świeczki. Spędziłam tam pół dnia. Później natomiast zostałam wezwana do Geira, gdzie dostałam dość poważne zadanie – POMALOWAĆ DRZWI :D!

Warsztat oddalony był jakieś 5 km od domu. Samochodem całkiem blisko, ale pieszo to spora wyprawa. Dlatego też Geir zawsze przyjeżdżał, by mnie zgarnąć do siebie.

Miejsce to było magiczne i jedyne w swoim rodzaju. Duży budynek, umiejscowiony u podnóży ogromnej góry, nieopodal morza. Wewnątrz było mnóstwo ogromnych i przedziwnych maszyn, których nigdy wcześniej nie widziałam ;). Ponadto dowiedziałam się, że Geir zajmuje się rękodziełem i tworzy piękne przedmioty wywodzące się z jego kultury, czyli z kultury Samów (napiszę też i o tym :)). Cała przestrzeń usłana była porożem reniferów i jeleni oraz ozdobnym drewnem – głównie  specjalną, północno-norweską brzozą (niską i mocno pokręconą). To właśnie w takim materiale głównie pracował Geir.

Po obejrzeniu warsztatu, maszyn i przepięknych poroży, zabraliśmy się do roboty. Wystawiliśmy drzwi z zawiasów i położyliśmy na stole. Tu zaczynało się moje zadanie. Miałam pomalować owe drzwi na czarno. Dostałam instrukcje co i jak, którą farbą i którym wałkiem malować, jak zetrzeć starą farbę papierem ściernym i w ogóle. Malowałam już wcześniej ściany w moim pokoju, więc chyba nie powinnam mieć problemu ;).

Geir pojechał gdzieś coś załatwić i zostawił mnie sam na sam z drzwiami ;). No to do roboty. Kto by przypuszczał, że Martyna koniec końców wyląduje przy malowaniu i pracach wykończeniowo – remontowych oraz przy cięciu papierów :D?

Pomalowałam drzwi z jednej strony i musiałam poczekać, aż będę mogła położyć drugą warstwę, więc zabrałam się za eksplorowanie warsztatu i okolicy.

Główne pomieszczenie było dość tajemnicze. Ogromne maszyny, dziwne przedmioty, które nie wiadomo do czego służą, tuby, rury,  deski, drewno, gałęzie i mnóstwo porozstawianych dookoła poroży reniferów. Ale fantastycznie, że tu trafiłam :)! Lepiej być nie mogło :). Nie dość, że nauczę się czegoś nowego, to może poznam trochę tajników pracy z drewnem i porożem! Super!

Z głównego pomieszczenia jedne drzwi prowadziły do małej galerii, gdzie Geir miał wystawione swoje prace. A tam na ścianach wspaniałe fotografie z okolicy,a na stolikach przepiękne drewniane lustra, łyżkokubki wyżłobione z jednego kawałka drewna, drewniane wisiorki, sztućce, guziki z rogów i wiele innych pięknych rzeczy. Zdolny facet, nie ma co! Myślę, że dużo jeszcze się tu nauczę.

Po skończonej pracy (drzwi muszą wyschnąć, żeby przełożyć je na drugą stronę i dalej malować) zawieziono mnie do domu.

Było już po 18 i wszyscy domownicy wrócili już z pracy i z przedszkola. Zjedliśmy wspólnie obiadokolację i wróciliśmy do dalszego się poznawania. W międzyczasie odwiedził nas brat Sissel i tak siedzieliśmy sobie wszyscy i gadaliśmy, jak starzy przyjaciele. Od tego momentu coraz lepiej i luźniej czułam się w ich towarzystwie. W końcu zaczęliśmy się lepiej poznawać, spędzać więcej czasu razem, a i mały Heika zaczął się do mnie już przekonywać i opowiadał mi niestworzone historie ;).

Niestety nie rozumiałam norweskiego, więc dzieciak nieco się denerwował, że nic nie rozumiem. Na szczęście jego mama wytłumaczyła mu, że przyjechałam z innego kraju i w Polsce mówi się innym językiem. Uzgodniliśmy, że będziemy mieć tłumacza, który będzie tłumaczył z mojego angielskiego na norweski i z Heikowego norweskiego na angielski.

Uchylę Wam rąbka tajemnicy, że po pewnym czasie Heika przyzwyczaił się do mnie i do tego, że nic nie rozumiem. Stworzył więc własny język heikanorskielski ;), którym posługiwał się, by mi coś powiedzieć ;). Gdy go używał, nie rozumiałam go ani ja, ani jego rodzice :D.

Sissel, Geir i Heika poszli spać, a ja z bratem Sissel – Erlendem, gadaliśmy i przestać jakoś nie mogliśmy. Dzień polarny dawał się we znaki – za oknami cały czas jasno i jasno. Kompletny brak poczucia czasu. A ja jutro do pracy! Wyszło na to, że pożegnaliśmy się przed 7 rano :D. No to pięknie. Na pewno się wyśpię :D…!

Odprowadzając Erlenda do drzwi, wyszliśmy jeszcze na chwilę na werandę obejrzeć piękne widoki, na które ja nie mogłam się ciągle napatrzeć (reszta miała je na co dzień ;)). W nagrodę poranek przywitał nas przepiękną, podwójną tęczą zawieszoną pośrodku fiordu, zaraz nad powierzchnią wody. Coś niesamowitego <3!

Pożegnaliśmy się i szybko wskoczyłam po schodach i padłam na łóżko. Zaraz przecież muszę się obudzić do pracy :D! A tu jeszcze zaczęły się rozmowy na facebooku ;). I to z bratem szefowej ;). Co to będzie ;)…

 

A tak w ogóle, to coraz bardziej zaczyna mi się tu podobać ;)…

Martyna Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *