MAKRELOWE ŁOWY

Popołudniami i wieczorami często chodziliśmy na ryby. Pakowaliśmy termos z kawą, braliśmy ze sobą wędkę i tzw. „dorg” czyli uchwyt z przyczepioną mega grubaśną żyłką, na której końcu umieszczone było kilka haczyków z kolorowymi gumkami – przynętami oraz dużym obciążnikiem na końcu żyłki i płynęliśmy gdzieś na otwarte morze.

Łowienie dorgiem polega na opuszczaniu żyłki na samo dno fiordu (czasem było to dobrych kilkanaście metrów), a gdy ciężarek osiąga dno, wtedy rusza się łódką i powoli płynie, by haczyki delikatnie sunęły przy dnie i zachęcały ryby do schwytania się na zasadzkę. To jeden sposób, głównie na ryby mieszkające przy dnie morza.

Makrele natomiast nie pływają przy dnie, ale pędzą wielkimi ławicami gdzieś w połowie głębokości wody. Gdy już ma się szczęście i natrafi się na taką rybią rodzinkę, wtedy gdy spuszcza się do wody dorg, często nie zdąży on nawet opaść na kilka metrów, bo żarłoczne makrele natychmiast chwytają się za haczyki i szarpią żyłką w każdą stronę. To drugi sposób.

Jest jeszcze trzeci sposób, o którym dowiedziałam się rok później. Otóż, można też liczyć na szczęście, popłynąć na mega głębokie wody, opuścić dorg na samo dno i bardzo powoli płynąć łodzią, wtedy jest szansa, na wyłowienie morskiego olbrzyma, co też udało mi się zrobić ;). Jednak tym razem stanęło na mniejszych rybkach. Wyciąganie z wody całego tego urządzenia wymaga nie lada wysiłku, zwłaszcza, gdy zostało ono zarzucone na dość głębokie wody, gdyż ową żyłkę trzeba zwijać na mały uchwyt dopóki, dopóty nie wyciągnie się z wody ciężarka. Czasem trochę to trwa ;). A najgorzej jest, gdy jest zima, woda lodowata, a ręce sztywnieją i zamarzają na mrozie. Na szczęście jest lato, ciepło i słonecznie :).

Zdarza się też, że dorg przymontowany jest do łódki. Wtedy sprawa wygląda o wiele prościej, gdyż wystarczy kręcić kołowrotkiem, a żyłka sama nawija się na obręcz.

Wypłynęliśmy na środek morza i zarzuciliśmy najpierw parę razy wędkę, ale niestety nic na nią nie złapaliśmy. Postanowiliśmy użyć więc wcześniej wspomnianego dorga. I… zanim wpadł kilka metrów wgłąb wody, poczułam, że spadać dalej nie chce, żyłka dziwnie stanęła w miejscu, a pociągnąwszy za ciężarek poczułam ogromny opór i zamieszanie. Okazało się, że właśnie natrafiliśmy na makrelową ławicę.

Co ciekawe, Norwegowie nie przepadają za jedzeniem makreli, gdyż, jak to mówią, ryby te są śmierciożercami i niegdyś pożerały topielców, gdy dochodziło do zatopień statków, czy innych wypadków na morzu. Nie wiem czy to mit czy nie, ale niezbyt przyjemna sława makreli przykleiła się do nich jak rzep. Ja osobiście do makreli nic nie mam. A mając możliwość spróbować świeżą rybę prosto z morza, to do tej pory nie mam nawet ochoty na jedzenie naszych nieszczęsnych wędzonych makrelek, które umęczone trafiają na nasze stoły…

Tego wieczoru wyłowiłam chyba z ponad sześć makreli i kilka mniejszych rybek, które były za maleńkie, by je zjeść i wypuściliśmy je z powrotem do morza :).

Postanowiliśmy, że ryby oporządzimy na morzu, a widząc to latające nad nami mewy wszczęły wzmożony atak i tym bardziej zaczęły oblegać naszą łódkę dookoła, piszcząc i czekając na pyszne kęski. Głownie też dlatego chciałam przygotować ryby tutaj, by przy okazji nakarmić wiecznie wygłodniałe mewy, które chwytały w locie nieprzydatne nam części ryby. Wspaniale, że nic się nie marnuje. Zawsze jednak trochę smutna jestem podczas połowu, bo jednak odbieramy życie i pomimo wielkiej wdzięczności dla zwierzęcia, traci ono możliwość przebywania wśród żywych… Chyba coraz bardziej przekonuje się do bycia weganką…

Gdy skończyliśmy z rybami, włożyliśmy je do wiadra i ruszyliśmy do domu. Nawet udało mi się poprowadzić łódź i nie spowodować wypadku ;).

Po powrocie, stwierdziliśmy, że aż żal nie zjeść na kolację świeżej ryby. Rozpaliliśmy więc grilla i wrzuciliśmy makrelę na ruszt. W międzyczasie Erlend przygotował makrelowe filety, co by je zasypać solą, i za kilka dni uwędzić w przydomowej wędzarce :). Wspaniale. Nie dość, że własnoręcznie złowiona ryba, to jeszcze uwędzona na tutejszym jałowcu, nieopodal domu.

Następnego dnia przydomowy widok na pobliskie pasmo górskie zaskoczył mnie bardziej niż zwykle. Otóż, nie dość, że pod wpływem promieni zachodzącego słońca, góra stałą się czerwono-pomarańczowa, to nad nią pojawiła się piękna, pełna tęcza. Całe niebo zrobiło się różowo-fioletowe. Spektakl kolorów! Niesamowity widok <3! Dla takich momentów warto żyć :)!

Następnego dnia, wieczorem, można już było zacząć wędzić złowione wcześniej makrele. Wtedy to po raz pierwszy mogłam zobaczyć jak wygląda wędzenie na zimno w jałowcowym dymie oraz własnoręcznie przygotować ściółkę i zawiesić rybę, by nasiąkła leśnym zapachem. Ach, już nie mogę się doczekać, jak smakować będzie makrela uwędzona na zimno, własnej roboty :). Załadowaliśmy gałązki na spód, a na górze wędzarni położyliśmy rybę. Gdy tylko odsunęliśmy pokrywę, dym buchnął jak z lokomotywy. Gęsty, biały i pachnący lasem :). To będzie pyszna makrela!

Nie dość, że udało mi się znaleźć tu pracę, to jeszcze tylu przydatnych umiejętności się nauczyłam :). Wspaniale :)!

Martyna Opublikowane przez:

4 komentarze

  1. Jola
    29 kwietnia 2017
    Reply

    Super ! Taką rybkę uwędzić na działce w czase majowki. Marzenie. Ale cóż ani nie mamy rybki , anii pogoda nie sprzyja a i kuchmistrz wyjechał autostopem gdzieś na wschód 🙁

    • Martyna
      29 kwietnia 2017
      Reply

      Oj byłoby super mieć morze pod nosem i taką maszynę do wędzenia :). Jeszcze pojedziemy do Norwegii i sama uwędzisz makrelę :). A kuchmistrz jeszcze chwilę w Polsce, dopiero jutro na wschód :).

  2. ola
    1 maja 2017
    Reply

    Na działce można jedynie grillować taką świeżą rybkę ale skąd ja mam ją wziąć taka kupiona to nie to co świeżo złowiona

    • Martyna
      8 maja 2017
      Reply

      Ano niestety, w Polsce trudno o świeże ryby, za to na działce można grillować pyszne warzywa :).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *