MØSBRØMLEFSE I MORSKIE SZALEŃSTWA

Nastał późny, niedzielny poranek. Dzień płynął bardzo leniwie i powoli. Dziś nie pracowałam i mogłam wykorzystać czas na odpoczynek i zabawę :). Pogoda była przepiękna, a słońce zawieszone wysoko na niebie, ogrzewało świat swoimi promieniami.

Jako, że miałam wolne, zastanawiałam się, jak by tu wykorzystać tak dobrze rozpoczęty dzień :). Jak już pewnie wiecie (trochę już Wam zdradziłam swych szalonych tajemnic ;)), uwielbiam ryzykowne akcje, podwyższające poziom adrenaliny we krwi. Pamiętacie też pewnie przygodę, która wydarzyła się podczas podróży na Midnightsun Festiwal? Jeśli nie, to szybko ją przybliżę. Otóż, jadąc na wyspę, nagle zatrzymaliśmy samochód , bo wypatrzyliśmy wysoki most, zawieszony nad rzeką. No i co zrobiliśmy? No oczywiście, że skakaliśmy z tego wysokiego mostu jak jacyś szaleńcy ;). (po więcej szczegółów zapraszam tutaj: http://catchingdreams.pl/swiat-nam-sprzyja/). Opowiedziałam tę historię między innymi Erlendowi. Powiedziałam mu, że uwielbiam skakać z różnych dziwnych miejsc i robić szalone rzeczy. Postanowiliśmy zatem wykorzystać ten piękny dzień, by znaleźć dogodne miejsce, skąd można by było skoczyć do wody. Oczywiście tym razem chciałam przeanalizować wszystkie za i przeciw oraz sprawdzić ewentualne niebezpieczeństwa i poziom wody. Jeśli chodzi o poziom wody w morzu, to akurat w Norwegii ciężko to określić, gdyż przypływ i odpływ jest dwa razy dziennie i właściwie nigdy nie wiadomo, czy akurat w danym miejscu będzie wystarczająco głęboko, by skakać, a nie chciałam zrobić takiego błędu jak ostatnim razem i nie mieć pewności odnośnie warunków szalonego pomysłu i skakać do rzeki nie sprawdzając uprzednio głębokości wody… Już się nauczyłam, że bawić się owszem, można, ale z głową… (choć jeszcze nie raz dałam się ponieść emocjom i chwili i szłam za głosem serca, nie myśląc o ewentualnym ryzyku… i co prawda zawsze wychodziłam z takich sytuacji cało, ale kurde no, bolało, czasem nawet zdecydowanie za bardzo :D… Niedługo napiszę o mojej ostatniej, hiszpańskiej i mocno bolesnej, ale na szczęście szczęśliwie zakończonej przygodzie z drzewem ;)… Może właściwie powinnam napisać odrębny tekst o przypałach, jakie przytrafiły mi się w podróży i jakimś cudem udało mi się wyjść cało :P… Chcecie ;)?)…

Wróćmy do słonecznej niedzieli w Mørsvikbotn. Erlendowi spodobał się pomysł ze skakaniem i zaczęliśmy szukać odpowiedniego miejsca. Tylko gdzie by tu bezpiecznie skoczyć…? Ja to już w ogóle nie znam okolicy. Chłopak zaproponował jedną miejscówkę. Podobno jest jedna skała, która usytuowana jest przy brzegu i wchodzi w głąb morza. Usytuowana jest przy starej drodze, tuż przy warsztacie Geira. No dobra, to jedziemy obczaić czy się nada :)!

Pojechaliśmy całą ekipą, ja, Erlend i Marianne (najstarsza siostrzenica Erlenda – jego druga siostra ma szóstkę dzieci) na rozpoznanie terenu :). Niestety skałka okazała się niepewna… Choć miejsce było wspaniałe i prześliczne, nie miałam pewności, czy gdy skoczę z rozbiegu, to zdołam wyskoczyć tak daleko, by nie obić sobie dupy, albo nie złamać kręgosłupa na głazach pod skałką. Niby głębokość wody byłaby w porządku, ale nie było do końca widać, jak głęboko i czy wystarczająco blisko są owe głazy, by nie zrobić sobie krzywdy. Jakoś nie miałam ochoty ryzykować i zrezygnowaliśmy z tej pięknej miejscówki.

Pojechaliśmy z powrotem i przejeżdżając obok doku portowego, wpadliśmy na pomysł, że przecież stąd bez problemu możemy skakać. Woda jest mega głęboka, a jak skoczymy z barierki, to praktycznie nic nam nie grozi, no chyba że się utopimy, ale to inna sprawa ;)… Wyszliśmy z auta i obejrzeliśmy molo dookoła. Miejsce okazało się najlepsze jakie do tej pory widzieliśmy, więc zdecydowaliśmy, że skakać będziemy stąd, ale zrobimy to wieczorem, w końcu pogoda zbytnio nie miała zamiaru się zmieniać i dzień polarny pozwalał na wieczorne kąpiele, a i cieplej będzie, bo woda się nagrzeje. Poza tym wieczorem miał być przypływ, więc woda będzie jeszcze głębsza i bezpieczniejsza pod skakanie.

Wróciliśmy więc do domu. Posiedzieliśmy w salonie, wygrzewając się w promieniach słońca. Ja oczywiście chodziłam ciągle boso, lub w sandałach. Z biegiem czasu dostałam przydomek bosochodzącej ;). Nagle w domu zaczęło się zagęszczać. Najpierw przyszła Sissel z rodziną, później druga siostra Erlenda – Ragnhild z dzieciakami :). Cóż to za zgromadzenie, zaczęłam się zastanawiać…

Okazało się, że dziś, mama rodzeństwa przygotowuje wyjątkowe, tradycyjne danie, znane jedynie w tym regionie Norwegii.

Jedyne co widziałam, to ogromne naleśniki, w które nalewa się jakąś karmelopodobną maź, ładnie się zawija, polewa masłem i śmietaną i gotowe. Pierwszego „naleśnika” dostałam ja. Hm.. Jak to się je? Zapytałam. (zawszę wole zapytać niż udawać żem wszystkowiedząca i później robić z siebie debila ;)) Powiedzieli mi, że naleśnika kroi się i po prostu zjada. No to co? Jemy :)!

Trochę dziwnie się czułam, bo siedząc przy ławie, wkładając pierwszy kęs do ust, mama Erlenda, patrzyła na mnie ukradkiem zza kuchennej futryny. Spojrzałam na resztę ludzi, a tu wszyscy patrzą na mnie i czekają. O co chodzi :D?! Zjadłam, przeżułam i od razu chciałam pożreć całego naleśnika na raz! PRZE – PYSZ – NE to mało powiedziane. Smak był wprost obłędny. Jak oznajmiłam wszem i wobec, że danie jest wyśmienite i bardzo mi smakuje, w końcu powiedzieli mi o co chodzi. Otóż. Wspomniany naleśnik ma nadzienie z brunosta – brązowego sera norweskiego, który ma specyficzny smak. Albo się go kocha, albo nienawidzi! Dlatego wszyscy tak wyczekiwali mojej reakcji :D. Jak zobaczyli, że jestem zachwycona i zmierzam po dokładkę, wszyscy jakby odetchnęli z ulgą i ucieszyli się, w końcu to jedno z ich ulubionych dań ;).

Poszłam po dokładkę. Pożarłam drugiego naleśnika, iii… ledwo żyłam :D. Obżarłam się jak jakaś nienormalna :D! Danie to jest mega tłuste i sycące… Na przyszłość zapamiętam, że choć uwielbiam ten smak, to zdecydowanie nie brać dokładek!!! 😉

Møsbrømlefse, bo tak się nazywa ten przysmak, to serwowany na ciepło, słodki „lefse” – coś w stylu tortilli/suchego naleśnika, który wcześniej pieczony jest na ogromnej patelni, z nadzieniem zrobionym z brunosta i primu (coś w stylu topionego serka o smaku brunosta ;)). Danie pochodzi z maleńkiego regionu Salten Nordland i nie można go dostać nigdzie indziej ;).

Tortilla zwie się w dialekcie „møsbrøm” lub „søvvel”, natomiast nadzienie „møsbrømmen” składa się głównie z mleka, stopionego brunosta i kilku innych tajemnych składników. Masę rozsmarowuje się na ciepłym naleśniku i zawija się, by nadzienie nie wypłynęło. Ponadto na wierzch lub też do środka, kładzie się odrobinę (lub trochę większą drobinę, w zależności kto co lubi ;)) roztopionego masła i śmietany. Do smaku można dodać cukier, choć jest to całkowicie zbędne. Danie i tak jest mega kaloryczne! 😛

Tradycyjne Møsbrømlefse, składa się w półksiężyc i zawija mu się „uszy” ;). Wyglądem nieco przypomina kopertę. Ale można go złożyć po prostu w trójkąt.

Jego smak jest bardzo intensywny i jak już wcześniej wspominałam, albo się go kocha, albo nienawidzi ;).

W Nordland, w regionie, gdzie znany Møsbrømlefse, mówi się, że ten przysmak, to coś więcej niż zwykłe danie… Podobno to symbol przynależności. Dlatego też ptaktycznie zawsze, Møsbrømlefse serwowany jest podczas lokalnych imprez, jako tradycyjna specjalność :).

To zaszczyt, móc spróbować to danie pierwszy raz wprost od doskonałej, norweskiej gospodyni. Wspaniałe doświadczenie <3!

Gdy odpoczęłam po obfitym obiedzie, i w końcu udało mi się powstać z kanapy, udaliśmy się na wcześniej ustalone skakanie.

Było dobrze po 18:00. Słońce nadal świeciło i było bardzo ciepło :). Podjechaliśmy więc na molo, przebraliśmy się, przygotowaliśmy aparaty fotograficzne, co by uwiecznić szalone pomysły, ułożyliśmy ręczniki, by szybko ugrzać się po lodowatej kąpieli i już byliśmy gotowi.

Zdecydowaliśmy, że pierwszy raz skoczymy razem, żeby nikt nie zdążył się przypadkiem rozmyślić, a później, jeśli będziemy mieć ochotę, skoczymy po kolei, jeszcze raz ;).

Stanęliśmy na zewnątrz drewnianego ogrodzenia i nieco roztrzęsieni, jednak takie skoki też dają kopa, byliśmy gotowi do rzucenia się w morze. Raz! Dwa! Trzy! Jazda! Skoczyliśmy. Nie było tak wysoko, jak na poprzednim moście, jednak i tak moment lotu był dość długi :D. W końcu uderzyłam stopami o taflę wody i w ułamku sekundy poczułam przerażające zimno, ogarniające całe moje ciało :D. Ta woda jest LODOWATA! Jakby tego było mało, nie dość, że jest przeokrutnie zimna, to jeszcze na dodatek jest przesłona.  Gdy podczas skoku wpłynęła mi do nosa, miałam wrażenie, że rozwali mi całe zatoki :P. Wynurzyłam się z wody i zobaczyłam podobnie zszokowanego Erlenda :D. No dobra. Teraz trzeba by było się wydostać z morza.

 

Przy doku zacumowana była duża łódź. Musieliśmy ją opłynąć, by dostać się do drabinki znajdującej się między nią, a molo. Dotarliśmy w to miejsce… Ale, ale ! Kurde! Przecież ta drabinka jest ZA WYSOKO :D! Pierwszy wlazł na górę Erlend, a zaraz po nim ja próbowałam się wdrapać na metalowe szczebelki :D. Z góry, pewnie moje próby wyglądały przekomicznie, jak zapierałam się nogami, chwytając pierwszy szczebelek i próbując wdrapać się wyżej :D. Udało się! Uratowana ;). Trochę obdrapana, ale mega doładowana pozytywną energią, powiedziałam tylko jedno zdanie: Ja chcę jeszcze raz!!! 😀 Widać nie tylko ja byłam tak rozradowana, bo Erlend również zdecydował się na jeszcze jeden skok. No i super. Pierwszy on, później ja.

Tym razem chcieliśmy skoczyć już nie zza barierki, ale z samej barierki! Wyżej, straszniej, mniejsza równowaga, ale zdecydowanie większa satysfakcja i radość :).

Erlend wlazł na poręcz i patrzył przez chwilę w wodę. Wyglądał tak, jakby ogarnęła go jakaś niemoc. W końcu zdecydował się i rzucił się w fale. Gdy wgramolił się na górę, przyszła moja kolej.

Wdrapałam się zatem na barierkę i co prawda wcześniej podśmiewałam się z chłopaka, teraz nagle sama troszeczkę zamarłam :D. Niby to niecały metr wyżej, ale daje wrażenie, jakbym skakała z wieżowca! Że też udało mi się wcześniej skakać z wyższego mostu bez zastanowienia nawet! Szaleństwo!

W końcu zebrałam się w sobie i skoczyłam. Znów poczułam, że lecę i lecę, a później znów zetknęłam się z lodowatą morską wodą.

Wow! Cóż za emocje! Dopłynęłam za łódź i wdrapałam się po wysoko zawieszonej drabince na górę doku.

Było wspaniale, ale chyba dwa skoki to zdecydowanie wystarczająco, jak na dany moment ;). Można jeszcze poskakać w inny dzień ;). W nosie czułam, jakbym miała kilka litrów przesyconej solą wody, a i adrenalina chyba już osiągnęła wystarczający poziom ;). Osuszyliśmy się i w mokrych gaciach wróciliśmy do domu.

Odpoczęliśmy trochę i zaraz znów ruszyliśmy w drogę. Mieliśmy zawieźć, albo może bardziej zapłynąć, siostrę Erlenda – Ragnhild z jej synem Edvardem, do hytte, która znajduje się w Salhus, czyli trochę dalej głąb fiordu niż ukryta plaża Stone Beach. No to w drogę. Było już późno, koło 23 i pogoda zaczęła się zmieniać. Na niebie zebrały się chmury, wzmógł się wiatr, a fale zrobiły się większe. To będzie ciekawa podróż ;).

 

 

Bujało nas na wszystkie strony, zrobiło się zimno. Krajobraz nagle przybrał surowy wyraz i zrobiło się trochę niebezpiecznie. Po godzinie kiwania, rozbryzgiwania fal, nastawiania łódki na właściwy tor, wreszcie dotarliśmy na miejsce. Pomogliśmy Ragnhild przenieść rzeczy do hytte (miała tam spędzić trochę czasu) i ruszyliśmy z powrotem do domu.

Nieźle nad wybujało na morzu. Zmokliśmy i wymarzliśmy. Ciekawa przygoda. Nigdy nie płynęłam łódką po tak niespokojnym morzu. Gdy w końcu dotarliśmy di brzegu, przycumowaliśmy łódź i udaliśmy się do domu, spać.

A na jutro dostałam wolne ;). Zgadaliśmy się, że ktoś musi zawieźć resztę dzieciaków Ragnhild  na obóz oddalony parę godzin stąd i padło na kogo? Na Erlenda, a że nie chciało mu się jechać samemu, poprosił mnie bym dołączyła ;). No to się zgodziłam ;).

Wyjechaliśmy koło 10. Po drodze mijaliśmy piękne krajobrazy, góry, ogromne przestrzenie usłane niskimi brzozami, a tu nagle na środku drogi pojawia się OWCA. Najpierw jedna, a później całe stado! Zdecydowanie nic nie robiły sobie z tego, że obok nich jeżdżą samochody. Chodziły sobie poboczem, albo i środkiem drogi, często też odpoczywając w cieniu przydrożnych barierek… Nieźle szalone te owieczki :D.

Odstawiliśmy dzieciaki na obóz i ruszyliśmy z powrotem do Mørsvikbotn. Cały dzień spędziliśmy w drodze. Koniec dnia pożegnał nas pięknymi kolorami na niebie. Z dnia na dzień widać było, jak dni stają się coraz krótsze. Oj, chyba pomału kończy się dzień polarny… 🙁 A już zaczęłam się przyzwyczajać… Na szczęście jeszcze trochę potrwa, zanim noc pędzie zupełnie czarna :).

W domu byliśmy przed 24. Zmęczeni legliśmy do spania. A jutro znów do pracy. Ciekawe, co przyniesie nowy, piękny dzień :)?

Martyna Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *