NAD JEZIOREM MØRSVIKVATNET

Dzień minął jak co dzień, ale zaraz po pracy i obiedzie, wybraliśmy się z Erlendem do miejsca, którego jeszcze nie znałam. Podjechaliśmy samochodem na przydrożny parking, skąd wcześniej zaczynaliśmy naszą szaloną podróż na szczyt. Tym razem jednak zamiast iść w górę, poszliśmy w drugą stronę, w dół. Celem wyprawy było łowienie ryb ;).

Las, do którego weszliśmy był piękny, dziki i gęsty. Rosły w nim głównie świerki, które po słonecznym dniu wydawały niesamowicie intensywny, żywiczny zapach :). Gdy już wyszliśmy z gęstwiny, nagle moim oczom ukazała się piękna, rozległa łąka, usłana krzaczkami jagód i borówek. Za nią natomiast rozpościerało się piękne, gładkie jezioro Mørsvikvatnet, otoczone wysokimi górami. Okazało się też, że właśnie to jezioro widzieliśmy z daleka, podczas naszej nocnej wyprawy w góry. Wyglądało równie okazale i pięknie, co teraz :). Na brzegu zaś, zauważyłam maleńką, czerwoną chatkę <3! Ta Norwegia to nieźle potrafi zaskakiwać widokami. Idziesz sobie lasem, niczego się nie spodziewając, a tu BACH, nagle piękne widoki, jeziora, mnóstwo jagód i maleńka hytte.

Choć było już po 18:00, pogoda była wspaniała, a słońce ogrzewało świat swoimi ciepłymi promieniami, wysoko zawieszone na niebie.

Nieopodal domku wybudowany był mały schowek, gdzie chowana była łódź, sieci i inne potrzebne rzeczy do połowu. Wyjęliśmy stamtąd tylko wiosła, gdyż wędkę mieliśmy ze sobą, a piękna, drewniana łódź, pozostawiona była na brzegu.

Przygotowaliśmy nasz pojazd do wyprawy i wypłynęliśmy na jezioro w poszukiwaniu kolacji ;). Erlend dzielnie wiosłował, a ja siedziałam sobie na desce, podziwiając panoramę.

W końcu znaleźliśmy odpowiednie miejsce i nawet udało nam się złowić jedną rybkę ;). W jeziorze żyły głównie ryby z gatunków łososiowatych: Ørret i Røye, czyli troć wędrowna i golec zwyczajny. Niestety nie należały do największych, więc żeby się najeść, potrzebowaliśmy co najmniej jeszcze jednej rybki…

A jeśli już mówimy o wodnych stworzeniach, to powiem Wam, że zawsze mam wyrzuty sumienia, gdy łowię ryby, jednak decyduję się na to (jak na razie jedynie w Norwegii), ponieważ uważam, że zjadanie świeżych ryb prosto z jeziora, czy morza, jest zdecydowanie zdrowsze, niż jedzenie chemicznych warzyw, czy innych przetworzonych produktów, których pełno w norweskich sklepach. Na marketowych półkach niestety niewiele jest zdrowych i świeżych produktów, zwłaszcza jeśli chodzi po północ kraju. Niby jest dostępny obfity dział owoców i warzyw, jednak po spróbowaniu ich, sami byście wyczuli chemię, którą naładowana jest roślina… Dział mleczny również nie jest zbytnio bogaty, mamy tu do wyboru milion rodzajów mleka, żółtych serów i brunosta (sera brązowego), jednak niemożliwe jest (przynajmniej mi się nigdy nie udało), znalezienie białego twarogu, czy naturalnego białego serka do chleba, bez żadnych dodatków i polepszaczy…

Później, gdy już dłużej mieszkałam w Norwegii, przerzuciłam się na żywność ekologiczną, gdyż zarobki mi na to pozwalały, a kupowanie naszprycowanego chemią jedzenia nie miało dla mnie najmniejszego sensu… Dlatego też, choć nie jem mięsa i znacznie ograniczam produkty nabiałowe, nadal (zwłaszcza w Norwegii) jem ryby i brunost, gdyż to rozwiązanie uważam za zdrowsze. I wiem, zdaję sobie sprawę, że zadawanie śmierci nie jest w porządku, jednak według mnie, z dwojga złego lepiej własnoręcznie upolować jedną rybę, niż kupować je w sklepie, przez co przyczyniać się do masowych połowów na morzach, gdzie ginie mnóstwo różnych innych stworzeń, które martwe, są po prostu wyrzucane w otchłań. Myślę, że w przyszłości zmieni mi się i z rybami i pewnie przestanę pożerać jakiekolwiek zwierzaki… Na razie jem ryby, tak jak Indianie, dziękując stworzeniu za oddane życie i z wdzięcznością przygotowuję posiłek… Ale nie będziemy rozwodzić się nad moim wewnętrznymi rozterkami na temat jedzenia. Obiecuję, że napiszę osobny post na temat sklepów i produktów żywnościowych, jakie można dostać w Norwegii :). Na razie wróćmy na jezioro :).

Znaleźliśmy drugie miejsce, jednak tam na wędkę nie złowiliśmy nic innego, jak same badyle i wodorosty. Nie tracąc nadziei, lecz pomału wracając na brzeg, gdyż zbliżała się już 22, popłynęliśmy w pobliże rzeki, by tam spróbować ostatni raz. I udało się, wyłowiliśmy jeszcze kilka rybek, cóż, będzie kolacja dla całej rodziny :). Słońce schowało się za góry, i cień zaczął padać na jezioro. Zrobiło się trochę chłodno, więc postanowiliśmy pomału wracać.


Na lądzie zabezpieczyliśmy łódź i schowaliśmy wiosła. Byłam ciekawa, jak mała, całkowicie drewniana hytte wygląda w środku, więc zajrzeliśmy do środka. Okazało się, że wnętrze jest malutkie jak domek dla lalek ;). Dwa maleńkie pomieszczenia, a w nich: fotele, ława i małe łóżko w jednym oraz krzesła, stół, blat i kominek w pomieszczeniu kuchennym. Wystarczająco wyposażone, by przeżyć, zwłaszcza gdy dookoła takie bogactwo natury – jagody, grzyby i ryby w jeziorze ;). Można i się wyspać, najeść i spędzić kilka dni w dziczy :). Niestety nie miałam okazji zrealizować planów noclegowych związanych z tym miejscem, ale kto wie, może kiedyś ;).

Zbliżała się już 23, więc zwinęliśmy manatki i ruszyliśmy w drogę powrotną do auta. Po drodze wypatrzyłam wspaniale wyglądające, martwe drzewo, które strzeliście przecinało krajobraz. Myślę że doskonale nadaje się jako punkt obserwacyjny dla orłów, których w tej części Norwegii jest od groma :).

Ruszyliśmy dalej, przez ciemny już las (była już połowa sierpnia i w środku nocy robiła się już lekka szarówka, pomimo tego, że nadal trwał dzień polarny i ciemno jako tak nie było ;)).

Wróciliśmy do auta i pojechaliśmy z powrotem do Mørsvikbotn. Nie pojechaliśmy jednak do domu. Jako, że był sobotni wieczór, dostaliśmy zaproszenie od Sissel i Geira, gdzie mogliśmy wspólnie się pobawić i spędzić miły wieczór przy lampce wina, muzyce i ciekawych opowieściach <3!

O 2:30 na dworze było całkiem ciemnawo, a nad fiordem zawisł księżyc w pełni <3! Jak nie tęcza, to pełnia. Ta Norwegia serio mnie rozpieszcza tymi widokami :)! Stałam i patrzyłam jak zahipnotyzowana, księżyc ma niesamowicie silną moc, która czuję, że mnie wzywa do siebie. I tak też właśnie, jak się później okazywało, chyba jestem jakąś czarownicą, bo do zawsze do Norwegii przylatywałam podczas pełni księżyca :)! Przypadek? Zdecydowanie nie sądzę, zwłaszcza, że przypadków po prostu nie ma ;)!

Nagle zrobiła się 3:30 i wszyscy stali się już lekko zmęczeni… Gospodarze ruszyli do sypialni i oznajmili, że przecież nie musimy iść do domu, możemy spać tutaj. Przecież mój pokój ciągle należy do mnie ;). Zdecydowanie nie mieliśmy ochoty na nocne spacery, więc skorzystaliśmy z propozycji i poszliśmy spać na moje włości ;). Kto by pomyślał, że dorobię się własnego, norweskiego kąta ;). Wspaniale :)!

A jutro wolne, bo przecież niedziela, więc będzie można wymyślić jakieś ciekawe zajęcie :). I wymyśliliśmy :D! Powiem tylko tyle, że było dużo strachu i dużo radości. Tego dnia poznałam też moje ulubione, północno-norweskie danie <3!

Martyna Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *