Po dość wyczerpującej, całonocnej wyprawie, spałam prawie do 12! W sumie nic dziwnego, zważając na to, że i poprzednie noce miałam zarwane ;). Jak już udało mi się zwlec z łóżka i trochę ogarnąć, zjadłam śniadanie i skontaktowałam się z Sissel. I tak jak w poprzednie dni popracowałam trochę u niej, trochę u Geira. Pocięłam trochę ozdób na świeczki, pomalowałam do końca drzwi. Dzień jakoś mijał :).
Po 17 byłam już wolna i mogłam spędzić wolny czas tak, jak tylko miałam ochotę. Pogoda była piękna i zachęcająca do przebywaniu na świeżym powietrzu :). Ni stąd ni zowąd zjawił się Erlend i zaproponował wycieczkę łódką, w głąb fiordu, na małą, ukrytą, kamienistą plażę. Oczywiście z przyjemnością przyjęłam zaproszenie. No kto by nie przyjął? Wspaniały wieczór, ciepło i słonecznie, można zobaczyć nowe, piękne miejsce, przepłynąć się łódką po morzu, a do tego wszystko w miłym towarzystwie?
O 18 byliśmy już w łodzi, gotowi do drogi. Wycieczkę zaczęliśmy od mostu przy rzece, gdyż tam zacumowana była motorówka. I tak przepłynęliśmy od samego początku fiordu na szerokie wody (choć i tak otoczone górskimi szczytami ;)). Przed nami roztaczał się zjawiskowy krajobraz. Co prawda byłam już na morzu drugiego dnia, ale w tę część fiordu jeszcze się nie zagłębialiśmy. Temperatura powietrza rozpieszczała nas coraz bardziej, bo nawet na otwartym morzu było mi ciepło w krótkim rękawie. O dziwo! Zazwyczaj Norwegia nie jest aż tak przyjazna nawet latem ;).
Płynęliśmy wzdłuż brzegu fiordu. Mewy na nasz widok szalały ze szczęścia, myśląc, że łódka wróży jakiś smaczny kąsek dla nich. Niestety zawiedliśmy je, gdyż nie mieliśmy nawet wędki, by złowić jakąś rybkę, ani dla siebie, ani tym bardziej dla ptaków ;).
Piękne krajobrazy północnej Norwegi poważnie zapierały mi dech w piersiach na każdym kroku i z każdą miniętą falą. Po 20 minutach byliśmy już na miejscu. Ukryta plaża była naprawdę maleńka i bardzo, ale to bardzo urokliwa. Z jednej strony oddzielona od świata gładką, pionową, kamienną ścianą, z drugiej rzeką, z tyłu zaś usłana mięciutką, delikatną i soczyście zieloną roślinnością i kilkoma drzewami, położona dosłownie u podnóża wysokich gór, a od frontu oddzielona od świata morską tonią.
Kamienista plaża okazała się bardzo kamienista. A jakie te kamienie na niej są piękne. Różnokolorowe, błyszczące i jedyne w swoim rodzaju gładkie kuleczki <3. Białe, różowe, szare, szare, czarne <3! Wpuścić tam mnie, Martynę zakręconą na punkcie wyjątkowych kamieni, to był ogromny błąd :D! Toż to ja przecież mogłabym wynieść całą plażę w kieszeniach :P. Na szczęście wyniosłam tylko pół… i to podczas wszystkich moich pobytów na niej ;).
Wyszliśmy na brzeg. Akurat był odpływ i plaża była nieco szersza. Niebo spowiły chmury, które rozszczepiły słoneczne światło w taki sposób, że świat nabrał lekko różowawych odcieni. Pierwsze co zrobiłam, to zdjęłam sandały i cieszyłam stopy bezbutową wolnością <3 :)! Ach, jak ja kocham chodzić boso i mieć kontakt z Matką Ziemią <3. Coś najlepszego na świecie! Do tego jeszcze woda na wyciągnięcie ręki i nogi! Znów znalazłam się w raju. Wlazłam po kostki do morza. Dalej niestety nie dało rady, bo woda jest tu zdecydowanie zimniejsza niż przy samym początku fiordu, gdzie jest płycej. Tu była okrutnie lodowata :D. Za zimna nawet jak na moje możliwości, a mam dość dużą odporność na zimną wodę ;)… Postałam tam jednak chwilę i cieszyłam oczy krystalicznie czystą i przejrzystą wodą.
Później przeszłam się brzegiem, by zobaczyć co skrywa to magiczne miejsce. I… znalazłam… Przy pionowej skalnej ściance odkryłam… zdechłego kraba :D… Był ogromny. Nigdy wcześniej nie widziałam tak wielkiego. Szkoda tylko, że był nieżywy… Obejrzałam go dokładnie. Kto wie, kiedy przytrafi mi się okazja zobaczyć takiego zwierza ponownie?
Słońce znów wychyliło się zza chmur i oświetlało nas swoimi ciepłymi promieniami. Siedliśmy na ogrzanych kamieniach i podziwialiśmy roztaczający się przed naszymi oczami krajobraz , ożywiany co chwilę delikatnymi falami. Siedzieliśmy tak i gadaliśmy, popijając gorącą kawę (pamiętacie, że w Norwegii kawę pije się non stop ;)? Tak, w nocy też :D). Słońce szalało na niebie tworząc coraz to piękniejsze światła. Zrobiło się całkiem romantycznie… Tyle, że to przecież brat mojej szefowej (!). Dość dziwnie… Ale cóż. Będzie co ma być ;).
Patrzyliśmy na odpływ i morskie fale, bawiąc się pięknymi kamieniami i układając je w stożki. Łódka kołysała się delikatnie na powierzchni morza. Co tu dużo mówić, zrobiło się jeszcze bardziej milej. Coś zaiskrzyło między nami, a do tego te niesamowite okoliczności przyrody… Ni stąd, ni zowąd… nagle pocałowaliśmy się… Pięknie, pomyślałam sobie, w sumie ciesząc się nawet ;)… Dziewczyna z niewiadomokąd skrada serce młodszego brata własnej szefowej… Tego jeszcze nie było :P. Szybko jednak przeszła mi stresówka, co pomyśli o mnie Sissel… 😛 Bardzo miło nam się spędzało razem czas i w sumie chyba dobrze się stało. Dlaczego by w sumie nie być razem? W takich oto okolicznościach, Martyna znalazła sobie (…już ex – posiadanie duszy podróżnika czasem wymaga poświęceń…) chłopaka, na końcu świata, w Norwegii, w Mørsvikbotn, gdzie zdecydowanie nie trafiła przypadkiem ;).
W pewnym momencie spostrzegliśmy, że odpływ niebezpiecznie, zbyt szybko odpływa i nasz powrót do domu jest zagrożony, bo łódka może zawiesić się między kamieniami i trzeba będzie czekać tu na przypływ, czyli dobre kilka godzin ;). Na szczęście Erlend szybko opanował sytuację i przestawił łódź w inne miejsce, by spokojnie móc wrócić do domu.
Znów siedzieliśmy na kamieniach, które nadał były ciepłe, non stop podgrzewane przez słońce. Na niebie zaczęły pojawiać się chmury i zrobiło się dość późno. Pogadaliśmy sobie jeszcze trochę, ale zaczęło robić się ciemno i jeszcze bardziej pochmurnie. Postanowiliśmy wrócić do domu. W końcu tyle nieprzespanych nocy, trzeba by to kiedyś odespać, a już po 23.
Szykując się do powrotu na łódkę, nagle usłyszałam dziwny dźwięk. Coś w stylu snifffff, nifffff, albo może inaczej, jakby ktoś głośno wypuszczał powietrze przez nos. Co to?! Zdziwiona szukałam źródła odgłosu. Nie miałam jednak zielonego pojęcia skąd pochodzi. Słyszałam wcześniej kilka historii od Sissel o tzw Nise, czyli małym wielorybie, żyjącym w wodach Morza Północnego. Okazało się, że smarkający dźwięk był niczym innym jak wynurzającym się z wody i wypuszczającym powietrze otworem nosowym umieszczonym na grzbiecie, NISE <3! Jakież było moje szczęście, gdy Erlend potwierdził, ze własnie po raz pierwszy w życiu miałam okazję zobaczyć i usłyszeć norweskiego, fiordowego „wieloryba” <3! Jak pięknie :)!
Gdy już nacieszyłam się wydarzeniem i okazało się że wielorybi odpłynęły dalej, wskoczyliśmy na łódź i popłynęliśmy z powrotem do Mørsvikbotn.
W domu byliśmy przed północą. Erlend odprowadził mnie do domu, pożegnaliśmy się ukradkiem, co by gospodarze czasem nie wyczaili co właśnie się stało i udałam się do swojego pokoju. Ogarnęłam się trochę, pogadałam z Sissel, wykąpałam się i wróciłam na górę.
Zmęczona, ale szczęśliwa i mega doładowana pozytywną energią, padłam na łóżko, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co właśnie się wydarzyło :D. Cóż, nie na co dzień znajduje się chłopaka na końcu świata ;).
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz